#1. Marionetka imieniem Lily

4 1 0
                                    

Wstaje. Cichość wokół niej nieustannie krzyczy do ucha przypominając, że już od dawna jest sama. Głośne myśli nie pozwalały jej zasnąć, gdyż im dłużej leżała bez ruchu, pamięci czy uśmiechu, tym głębiej zapadała się pod powierzchnię nadziei. Zerka na zegarek. Przed oczami sytuuje się niewyraźny obraz, jakby przez mgłę próbowała dostrzec znajomą twarz. Odpuszcza próbę sprawdzania Czasu. Zsuwa z przegubu maleńką tarczę z maleńkimi wskazówkami. Postanawia, że kończy z nikczemną zagadką istnienia godzin. Wygląda za okno. Mimo że ciemność wciąż nie dopuszcza Słońca do tronu, dziewczyna uznaje że musi być już poranek. Staje na nogi. Patrzy dookoła swojego pokoju. Myśli sobie, czy zrobiła coś, czego karą jest jej aktualne życie? Czy też może Czas przypadkowo wybrał właśnie ją z tłumu beztroskich dusz? Robi krok w przód. Zachwiała się. Świat na moment staje się kompletnie niewyraźny. Nie dostrzega konkretnych kształtów, każdy z nich jest obły. Za kilka sekund przybiera kształty, choć powietrze nadal przesiąknięte jest do szpiku kości chłodną Mgłą. Kolejna ze sztuczek starego Czasu. "Bawi się mną jak lalką, a ja muszę posłusznie wykonywać obowiązki" - myśli. A po chwili jeszcze raz to samo. I jeszcze. I jeszcze. Aż rozlewa się po całym ciele, po wszystkim czego dotyka, po wszystkim na co spojrzy, jak kropla czarnego atramentu w przejrzystej wodzie, wszystko splamione jest tą jedną, żrąca myślą. Lily sięga po długopis i jej fioletowy zeszyt i szuka w nim czystej strony. Prędko, niedbale zapisuje datę: Dzień Nowiu, po czym nakreśla swoje własne słowa, wymawiając je przy tym głośno, wizualizując stary, obszerny, wysoki Zegar, z wskazówkami przypominającym straszliwe wąsy; takie jakie nosił jej kochany Dziadek, a później ojciec; trzymający w rękach nieważkie nici, dryblując nimi w palcach, obracając i jakby żonglując, zmuszając do potwornego baletu starą, zużytą marionetkę, uszytą na pozór młodej, prężnej baletnicy. Na twarzy widniał wieczny, piękny uśmiech, chociaż oczy miała nieziemsko przybite. Smutne, rozżalone i jakby zobojętniałe. Lecz tańczyła, tańczyła ślicznie, jak motyl w powietrzu, przedstawiając coraz to nowe figury, pozycje i akrobacje, nie bacząc na spróchniałą od dawna scenę i dziurawe już baletki. Tańczyła, aż brakowało jej tchu, ale nie przestawała, bo przestać nie mogła, bo gdyby przestała, oj biada jej biada! Czas złapał by ją wpół, nakrzyczał podle i dalej kazał tańczyć, ostrzej, silniej, bardziej elegancko. Powiedziałby, że tańczy jak słoń, wygląda jak słoń i prawie ją ze słoniem pomylił. A biedna lalka musiała tańczyć tak w nieskończoność. Wieczność, będącą zaledwie namiastką tego, co stary Czas jeszcze dla niej naszykował. Pisząc to, Lily poczuła ukłucie w brzuchu, jakby zmarłe motyle wbijały w nią od środka maluczkie ostrza. Odrywa czubek długopisu od papieru. W kącikach oczu znów zaczynają jej ciążyć małe łezki. Ważą nieproporcjonalnie dużo, a wagi im przybywa i przybywa, z każdym wdechem, każdą myślą, każdą milisekundą. Aż w końcu powieki krzyknęły: basta! i słone krople pognały po policzkach. Biegały tak i biegały, a każda trzymała swój maluteńki nożyk, na skórze zostawiając cienkie ślady. Jednak z okazji, iż Lily niechybnie plamiła łzami swój pamiętnik od zamierzchłych czasów, maleńkie nożyki zdążyły zostawić ślad już dużo głębiej niż tylko na skórze. Wbiły się bowiem do serca, a nawet dalej, bo ich bliznę nosi w duszy.
Lily ostrożnie wstaje i cała we łzach przechodzi do niewielkiej kuchni. Łapie chustkę, cicho wydmuchuje nos i kieruje się do niedużej łazienki. Chlapie twarz wodą, wyciera w przyjemny, delikatny, bawełniany ręcznik i zastyga tak przez chwilę, szukając pociechy w miękkim materiale. Wraca zaraz do swojego pokoju i siada na małym łóżku, bowiem musicie wiedzieć, że w życiu Lily wszystko jest małe: dom jest mały, łzy są małe, uczucia maleńkie, a i sama Lily czuje się, jakby na kogoś dużego wcale nie zasługiwała.

Miłość Mgłą spętanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz