#2. Victor Nadzieją natchniony

5 1 2
                                    

Wstaje. Rozgląda się. Niczego nie dostrzega. Ciemność (a może to nicość?) zjadła każdy skrawek pola widzenia Victora. Powolnie, jakby od niechcenia, mruga. Dalej nic. Po omacku dochodzi do stolika ustawionego niedaleko od łóżka. Na nim stoi delikatny wazonik z barwionego szkła. W nim stoi pojedynczy kwiat. To piwonia. Victor wdycha jej zapach z ulgą. Z ulgą, że kwiat nadal tu jest. Że nie uciekł nigdzie przez noc. Że w ciągu głębokiego snu, nie wkradł się tu Księżyc i nie ukradł kwiatka. Bo po cóż miałby mu być potrzebny zwykły kwiatek? Victor prycha na tę myśl. Wydaje mu się zabawna. Potem prycha jeszcze raz, że zabawne wydała mu się tak błacha rzecz. A wtedy zanosi się śmiechem, bo w końcu, po tak długim i żmudnym okresie uśmiechnął się. Wtedy śmieje się już do ostatniej cząsteczki powietrza w płucach, aż łzy spływają mu po policzkach, a mięśnie brzucha bolą niemiłosiernie, bez ustanku, bo nie są przyzwyczajone do takiego wysiłku. Śmiech, tak zwykły i naturalny, a zarazem tak bardzo, niemożliwie wręcz niespotykany dla Victora zawładnął nim, ujął jego rękę i łagodnie poprowadził ku Nadziei. Ta, uśmiechnięta szepnęła mu do ucha, że już wszystko dobrze i ramię w ramię zaszli aż pod drzwi Lily. Chłopak z entuzjazmem puka do wąskich drzwi. Odpowiada mu Cisza.
Puka jeszcze raz. Nadzieja wciąż kurczowo trzyma się jego silnego ramienia, nie chce odchodzić tak szybko. Ale Cisza uporczywie stara się ją odgonić, najpierw jak natrętną muchę, potem silniej, łapczywiej, ciągnie Nadzieję za włosy, dłonie, nogi. Zdejmuje jej po kolei: wianek, pierścienie, naszyjniki, wszystkie ozdoby, aby tylko zwabić ją w pułapkę, aby tylko puściła wiecznie smutnego chłopca. Gdy Nadzieja trzyma Victora już tylko dwoma palcami za nadgarstki, Lily wreszcie otwiera drzwi. Markotna, ponura, zmęczona. Ale otwiera, i tylko to liczy się w tym jednym, szczególnym momencie.
- Lily! - krzyczy Victor, po czym bez chwili namysłu ściska drobne ciało. Stali tak kilka sekund, tylko tyle daje im Czas. Mimo to, kilka nicnieznaczących sekund wystarcza, by Cisza obrażona odwróciła się na pięcie i odeszła za kurtynę Życia, a Nadzieja na powrót objęła Victora. - Jak dobrze że jesteś!
Lily przechodzi dreszcz. Rzadko była przytulana. A przez Victora? Jeszcze nigdy.
- Co ty tu robisz? - pyta z niechcianym wyrzutem. Mimo wszystko przez co przeszli, dalej chce go lubić.
- Przyszedłem Ci powiedzieć, że wszystko już dobrze! Dalej mam piwonię! Rozumiesz to, dalej ją mam! I będę ją miał, będę dopóki ja sam jej nie wyrzucę! Nie wszystko stracone, Lily my możemy zacząć od nowa i żyć wiecznie, wiecznie młodo, wiecznie staro, jak tylko chcesz! Możemy żyć Lily, nie kłamię! - z przejęciem opowiada jej swoje przemyślenia.
- Nie możemy. - Ta odpowiada zasmucona.
- A to dlaczego niby? - Pyta Victor z przekonaniem o swojej racji.
- Bo Czas nam nie pozwoli. Pamiętasz? Nienawidzi nas.
- No i co? Carpe diem, Lily, carpe diem i będziemy nieśmiertelni!
- Ut memento mori. Nie będziemy. Nikt nie jest. Nikt nie będzie. Znasz prawa Czasu. A może nikt ich Ci nie przedstawił? Zatem ja to zrobię: Wszystko co żyje, musi umrzeć. Wszystko przemija. Wszystko przeminie. - odpowiada z apatią.
- Wiesz co? Chodź. Przegonimy Melancholię.
- Sam sobie idź. Ja się nie ruszam. - ciągnie  znużeniem.
- Nawet nie ma takiej opcji! - orzeka radośnie Victor, bierze dziewczynę za rękę i omal w podskokach prowadzi ją, ciągnie do reszty przyjaciół, a ta nie chce, hamuje, ryje piętami po szarej podłodze klatki schodowej, w szarej kamienicy, w szarym świecie. A Victor świeci się, mieni tysiącem kolorów, milionem odcieni i setką wspomnień w oczach. Wtem Victor staje. Puszcza Lily. Zostawia ją samą pośrodku korytarza, a sam biegnie z powrotem, skąd wyszli, do domu Lily. A ona znów się czuje sama, samusieńka, taka malutka, mikroskopijna, jak te wszystkie bakterie i zarazki na klamkach i poręczach. Nie rusza się. Nie biega wzrokiem. Stoi tak, jak przyjaciel ją porzucił. Nie czeka. Nie myśli. Po prostu stoi. I stać ją tylko na wzdrygnięcie, gdy Victor wraca pełny życia, ujmuje jej stopę i poczyna wsuwać na nią zwykłe, szare, może trochę za małe trampki.
- Teraz łatwiej ci będzie za mną biec. -  mówi dumny z siebie, ze swojego pomysłu i swojego planu. Lily myśli sobie: "Jak to jest, być dumnym z siebie?", ale nie ma czasu na zapisanie tego przemyślenia, czy nawet zastanowienia nad odpowiedzią, bo Victor ciągnie ją, ciągnie i ciągnie i nigdy nie przestaje, a wtedy Lily myśli, czy może to kolejna ze sztuczek Czasu, że zapętlił jedną chwilę i tylko zmienia jej scenerię, bo gdy była tak ciągnięta, mijały jej przed małymi, zielonymi oczami schody, drzwi, chodnik, drzewo, ulica, szybki samochód (ten ledwo zauważyła, taki był szybki), piekarnię i wiele, wiele więcej aż sceneria przestaje się zmieniać, a i nie odczuwa już ciągnięcia. "Czy dla Czasu skończył się czas?" - taka myśl mierzwi jej włosy, a może to dłoń Victora, bo tak szybko jak o niej pomyślała, tak szybko się ulotniła. Do jej uszu dociera stukot, uderzanie knykci o drewno. Przed oczami ukazuje się postać. Jakby wypływała i formowała się z Mgły, ciężkiej i ostrej, przeszywającej nos i gardło, mroźnej i zamaszystej.
- Czego?! Nie dość ci problemów Gale?! Już chyba wystarczająco sobie narobiłeś, nie uważasz? Uciekaj stąd, uciekaj, mówię, póki możesz, zanim ci coś zrobię! A tę przybłędę to po coś tu przyprowadzał? - krzyczy Mgła na Victora. Ma głos Noela. Z tą różnicą, że Noel właściwie nigdy nie krzyczy. Stąd musi być to po prostu bardzo nietaktowna Mgła. - Nie gap się na mnie! - zwraca się Mgła do Lily. Lily jest jednak na tyle rozkojarzona odorem alkoholu, że nie zwraca najmniejszej uwagi na głośne słowa gęstej Mgły. W końcu dociera do wniosku, że swąd ma źródło właśnie w rzeczonej Mgle, i jeśli nie chce go więcej czuć, prawdopodobnie powinna się cofnąć. Dziewczyna stwierdza jednak, że w jej przypadku nie występuje pojęcie "chęci", a cała sytuacja wydaje jej się odległa i jakby nie do końca jej dotyczyła.
- Uspokój się, Noel, co w ciebie wstąpiło? Piłeś czy co? - Mówi z nienaturalnym spokojem Victor. - Przyszedłem cię oświecić, że wszystko możemy zbudować od nowa!
- Wiesz co, Victor? - tajemniczo zaczyna swą odpowiedź Noel.
- Słucham? - odpowiada chłopak, z nieco głupawym uśmiechem na ustach.
- Wynoś się. I zabierz ze sobą babę. Ja nie chcę was więcej widzieć na oczy. Czy to jest zrozumiały przekaz?
- Noel, nie rozumiesz, ja dalej mam swoją piw... - ucina, Lily mruga, a gdy otwiera oczy, pod nosem przyjaciela pojawia się malutka strużka krwi. Słyszy trzask, bardzo zresztą głośny, myśli sobie, że pewnie ciężko jest go nie usłyszeć. Znów czuje się ciągnięta. Tym razem nie za rękę, ostrożnie, a za rękaw, prawie agresywnie. Zdąża zauważyć, że uśmiech Victora zbladł, przygasł, a zasłania go złowieszczy, nieco szaleńczy uśmiech. Lily pyta:
- A gdzie teraz nas ciągnie? - Bowiem myśli, że ciągnie ich Czas, bo on wie wszystko, umie wszystko, i robi wszystko, i że Victor nie ciągnąłby jej tak bezdusznie i mocno. Czas natomiast duszy nie posiadał, i może to dlatego nie okazał ani Lily, ani jej przyjaciołom ani grama współczucia.
- Do Mary. Pamiętasz ją? Lubiłyście się razem śmiać. A my z Noelem śmialiśmy się z tego, że wy śmiejecie się razem. Pamiętasz Noela? - mówi słowotokiem. Bardzo szybko, Lily ledwo rozumie jego zlepki liter.
- Tak, pamiętam Noela. Chyba mnie lubił. - Odpowiada mu wolno i spokojnie.
- Mnie też kiedyś lubił. Pomyślałabyś, że mógłby mi zrobić coś takiego? - wskazuje na swój nos.
- Nigdy by tego nie zrobił. Noel zawsze wszystkich kocha. - orzeka dziewczyna.
- Ale zrobił, Lily. Tak dobry przyjaciel, a złapał mnie za ramiona i tak bezmyślnie stłukł nos.
- Ależ nie! Victor, to zrobiła Mgła. Noel nie stłukłby ci nosa, choćby miał za to dostać cokolwiek by chciał! - mówi wysokim głosem, skonsternowana niewiedzą chłopaka. Uważa Victora za ostoję mądrości i sprytu, i nie może pojąć, skąd tak bystry człowiek może nie zauważyć, kto go uderza?
Jednak nie porusza jej ta myśl, bo na to zagadnienie, powraca do niej obraz Czasu zmuszającego lalkę do tańca. Tym razem zegar trzyma dwie kukły, małą dziewczynkę i małego, czarnego kotka. Smutna dziewczynka zerka smutnymi, guzikowymi oczkami na Czas, a ten groźnie łypie i wzrokiem każe bawić się z kotkiem. Zatem kukiełka bawi się, hasa, biega za kotkiem, a kotek ucieka od niej rozweselony, mruczy i śmieje się ludzkim głosem na zmianę, by wreszcie dać się złapać i grzecznie ułożyć się na kolanach dziewczynki. A gdy uśmiechnięta laleczka ma już pogłaskać laleczkowego kota, ten pręży się, wypręża, zmienia rozmiary i syczy, aż przeobraża się w ogromnego lwa, dwukrotnie przewyższając dziewczynkę swym wzrostem i pożera ją, zjada na oczach przestraszonych widzów. Lecz marionetka ma przyszyty uśmiech i nie może go odwrócić, a oczy jak pierwotnie wesołymi miały być tak zostają, roześmiane aż do końca seansu. A lew jest inny. Lwa zatruł Czas, kotek go usłuchał i w głębi serca już dawno zmienił się w przerażającą bestię. Tylko czekał na dobry moment, wzbudzał w dziewczynce zaufanie żet niewinnym, okłamując ją i oszukując, wmawiając że on jak i ona ofiarą siły wyższej.

Miłość Mgłą spętanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz