#3. Blada twarz kochanej Mary

6 1 3
                                    

Znów się zatrzymują. Tym razem przed ich dawną siedzibą. I wtedy to się dzieje: Lily upada, kręci jej się w głowie, chwyta się za włosy, może nawet krzyczy z bólu, każdy element jej ciała spowiła agonia, niewyobrażalna, kolosalna jakby od koloru jej ognistych włosów w ogniu stanęła każda komórka organizmu. Victor nie wie dlaczego tak się stało. Ale zerka w okno, tam, gdzie przed chwilą zawisł wzrok dziewczyny. I pada oniemiały, wywraca się do tyłu, jakby jego silne dotąd nogi przemieniły się w watę cukrową. Niedowierza. Patrzy jeszcze raz. Nadzieję zastąpiła Cisza. Wygrała. Podstępem. Przedziera się przez nią głośny wrzask zaaferowanej Lily, która jak za odjęciem ręki zaczyna odczuwać wszystko, każdy podmuch wiatru, każdy kamyk, każdą emocję i chęć się w niej budzi, raptownie, gwałtownie jakby cały ten czas tylko czekała na tą chwilę, ale Lily się z tego faktu nie cieszy, wręcz przeciwnie, krzyczy wniebogłosy, aby Obojętność wróciła, bo nie chce czuć już tak okropnej chęci zniknięcia z powierzchni Ziemi. Ale nikt jej nie słucha. Lily tarza się po żwirze, klęczy i modli się do Czasu, aby ten choć raz jeden zlitował się nad nią, a ten nie słucha, bo przecie Czas nigdy ludzi nie słucha. Dziewczyna nie wierzy jej małym, zielonym oczom. Nie chce im wierzyć. Otóż szepczą jej, że kochana Mary ma twarz jak Śmierć bladą, stopy jej podłogi nie dosięgają, a w zamian kawał sznurka brutalnie otula jej szczupłą i długą szyję. Cisza wtóruje Lily, krzyczy tak głośno, że Victor już nie wytrzymuje, ma dość, jednak do Lily odwrotnie, leży tylko i znaków życia nie daje. Victor błaga za to w myślach, prosi nieustannie, aby postać w kapturze opuściła Mary, a wolej do niego samego podeszła. I tak się Czas rozzłościł, że oni tak bezmyślnie dane im godziny marnują na stanie w miejscu, że aż postanowił im obojgu naraz ichże stare poczynania przypomnieć. Przybywa więc do nich. Przybywa, a za rękę rozwścieczonego Noela prowadzi. I choć Czas aż kipi ze złości od środka, na zewnątrz nie ukazuje im tego wcale, albowiem Czas się za eleganckiego i dystyngowanego podaje, zważając by swych zamiarów nie zdradzać nikomu. Ustawia Noela w równej odległości 10 metrów od dużych drzwi dużego domu, a potem przysuwa po obu chłopca stronach i Lily i Victora. I wtedy nawet Noel stoi spokojnie, z wyrzutami sumienia, jak pobity szczeniak patrząc na ich dawne miejsce spotkań. I jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jego furia sięga zenitu, a potem od razu gaśnie. Zenitem był tylko przeszywający krzyk, na tyle przeraźliwy, że aż wszystkie wrony, kruki i wróbelki, co na dachu siedziały prędko odleciały. Noel zamyka oczy. Nie chce zobaczyć więcej okropności. Przyciska do nich ogromne piąstki i łzy mu się z serca wylewają i wygląda przez to całkiem jak duże dziecko. Czas każe wejść im do środka, każdemu z osobna ale w jednym momencie. Więc wszyscy ruszają, równo jak w wojsku, wszyscy diabelsko w smutku zagubieni. Jakby zamiast do kochanej Mary, do swego oficera szli. Lily zapłakana, jakby za sznurki marionetka popychana, pierwsza stawia stopę na wiekowym parkiecie. Czuje się jak w jakiejś strasznej mistyfikacji. Uderzają do niej wspomnienia, do nich wszystkich, jednocześnie. Siadają omamieni nostalgią na zakurzonej sofie. Mimo, że każdy swoimi myślami jest do reszty pochłonięty, wiedzą że to samo frasuje każdą z trzech głów. A myśl brzmiała tak:

Był sobie Czas. Był sobie całe wieki. Setki wieków. Był, ale nic nie robił, po prostu był. Wymyślił, że może samo bycie nie wystarcza do pewności istnienia, że potrzebuje jakiejś iskry działania. Iskry Miłości. Więc wymyślił Miłość, i kochał, wręcz pałał Miłością. Ale że poza nim samym nie było nic, więc kochał samego siebie. Do szaleństwa się w sobie rozkochał, całował swoje ręce, nogi, zadurzył się sam w sobie. Aż stracił nad sobą panowanie i stworzył człowieka, i obdarował go tą Miłością, ażeby człowiek mógł kochać Czas i go wielbić. I człowiek go kochał. Pewnegoż razu człowiek poprosił o Ziemię, żeby mógł kochać Czas z całej siły, jeszcze mocniej. Więc Czas ukształtował Ziemię i osadził w niej człowieka, kochając siebie bez wytchnienia coraz mocniej. A trzeba wiedzieć, że człowiek faktycznie Czas kochał, ale zostawił miejsce na rozsądek i spryt. Dlatego człowiek poprosił o drugiego człowieka, przeciwnego sobie, żeby we dwoje na dwa różne sposoby razem Czas kochali. A Czas? Czas taki już był w sobie po uszy zakochany, że stworzył przepiękną, olśniewającą kobietę i kazał jej się kochać, bo przecież jakie to musi być kochane uczucie być przez kogoś pięknego kochanym! I kobieta go kochała, z całych sił, ale jak i mężczyzna miejsce w sercu na rozum i chytrość zostawiła. A gdy razu jednego kobieta wymknęła się na Ziemię i mężczyznę spotkała i mężczyzna kobietę ujrzał, zakochali się w sobie nawzajem i kochali, i kochali, i kochali coraz mocniej, dynamiczniej, aż o Czasie zapomnieli. Przez to ich Czas szczerze znienawidził i znienawidził nienawiść bo nie była miłością. I znienawidził też siebie, bo zastąpił miłość nienawiścią. Dlatego Czas zapragnął się zemścić. I popychał ludzi, i karał, i dłużył złe momenty i skracał przyjemne, i nakazał długo czekać, a krótko się cieszyć i tęsknić za tymi miłymi minutami w minut nieskończoność! I tak manipulował sekundami, minutami, godzinami, dniami, tygodniami, miesiącami i każdą swoją jednostką. Aż gdy się mu wreszcie pożądanie zemsty znudziło, nic nie robił. Zasklepił rany mężczyzny, zagoił kobiety, pogodził ich ze sobą. Pozwolił mieć im dzieci. Szczęśliwe. I stworzył nawet więcej ludzi, żeby tamci odpuścili mu winy. I gdy już każdemu w umyśle swymi narzędziami pogrzebał, nakazał mężczyźnie kobietę pogrzebać. A gdy ten pełen żalu to uczynił, biedny sam w piachu wylądował. I tak rozpoczął się Świat. I Czas zapętla swoje historie od nowa i na nowo, w każdej jednak conajmniej jeden element zmieniając.

Miłość Mgłą spętanaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz