Rozdział czwarty

97 12 12
                                    

  Po powrocie do gabinetu szybko straciłem poczucie czasu, zatapiając się w pracy. Nawet nie zauważyłem, kiedy pozostali wrócili. Znów ogarnął mnie dźwięk tłukących się drzwi i chaotyczne kroki po domu. Przez chwilę słyszałem tylko urywki rozmów z korytarza i cichy śmiech Hailie gdzieś na górze. Zbliżający się krok wyrwał mnie z dokumentów.

To był Tony, który właśnie wszedł do domu, z kapturem naciągniętym na głowę i z miną, która wciąż sugerowała lekkie obrażenie – choć po tej godzinie było już jasne, że robi to głównie dla zasady.

Zszedłem na dół i przeszedłem do kuchni, gdzie Tony właśnie odkładał kluczyki od samochodu na blat, udając, że mnie nie zauważa. Widząc jego obandażowaną rękę, przypomniałem sobie o porannym incydencie i mimo że wiedziałem, że potrafi o siebie zadbać, wolałem mieć pewność.

– I jak ręka? – zapytałem spokojnie, opierając się o framugę drzwi.

Tony rzucił mi krótkie spojrzenie i wzruszył ramionami, jakby to było najgłupsze pytanie, jakie mógł dziś usłyszeć.

– W porządku. Mówiłem, że nic mi nie jest – mruknął, przenosząc wzrok z powrotem na lodówkę, jakby miała go uratować od dalszej rozmowy.

Znowu lodówka?

Podszedłem bliżej, a kiedy nie cofnął ręki, delikatnie podwinąłem mu rękaw. Uważnie obejrzałem bandaż – co prawda był czysty, ale miejsce wokół niego wyglądało na lekko zaczerwienione.

– Miałeś się cieplej ubrać.

– Jasne – rzucił z lekką irytacją. – Ale wiesz, że nie musisz mnie niańczyć, prawda?

Uśmiechnąłem się lekko, choć widziałem, że wywraca oczami. Westchnął i obrócił się na pięcie, zostawiając mnie w kuchni.

Wróciłem do gabinetu, choć jeszcze przez chwilę słyszałem, jak wchodzi na górę i trzaska drzwiami.

---

  Siedziałem przy biurku, zagłębiony w dokumentach, gdy usłyszałem szybkie kroki na schodach. Z początku nie zwróciłem na to większej uwagi — spodziewałem się, że to któryś z chłopaków wpada tu po coś, jak zwykle. Ale po chwili drzwi lekko się uchyliły, a w progu stanął Shane.

– Jadę do sklepu – rzucił, chowając ręce do kieszeni. Miał na sobie swoją skórzaną kurtkę, a spojrzenie było uparte, gotowe na ewentualny sprzeciw.

Spojrzałem na niego, podnosząc wzrok znad dokumentów.

– Sam?

Shane zmarszczył brwi, rzucając krótkie spojrzenie przez ramię, zanim ponownie skupił wzrok na mnie.

– Hailie jedzie ze mną. Wrócimy za godzinę.

Przyjrzałem się mu chwilę, szukając jakiejś oznaki, że może być z nim różnie. Wiedziałem, jak to bywa z Shane’em — często proste sprawy zamieniały się w coś bardziej skomplikowanego. Ale brzmiał pewnie, a Hailie na pewno nie pozwoliłaby mu na żadne wybryki. Skinąłem głową.

– Godzina, Shane – przypomniałem mu stanowczo. – I żadnych brawur na drodze. Rozumiesz?

Odruchowo spojrzałem przez okno - była mgła i mżawka.

Wywrócił oczami, ale w duchu wiedziałem, że przyjął to do wiadomości.

– Tak, Vincent – odpowiedział z nutą zrezygnowania, wycofując się z pokoju.

Usłyszałem jeszcze, jak mówi coś do Hailie w korytarzu, po czym oboje zniknęli. Wróciłem do pracy, starając się skupić, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miałem to dziwne przeczucie, że coś może pójść nie tak.

Zaczyna wkurwiać mnie to że zawsze mam rację.

---

Minęło trochę czasu od momentu, gdy Shane i Hailie wyszli. Godzina minęła, a kolejne minuty zaczęły się niepokojąco przeciągać. Zerkałem co jakiś czas na zegarek, wyczekując dźwięku ich kroków na schodach, a kiedy cisza przeciągnęła się już na tyle, że poczułem narastający niepokój, wyciągnąłem telefon, by zadzwonić do Shane’a.

Nim jednak zdążyłem to zrobić, telefon sam zadzwonił. Numer był nieznany. Odruchowo odebrałem.

– Vincent Monet? – usłyszałem spokojny, ale poważny głos kobiety.

– Tak, słucham.

– Dzwonię ze szpitala. Pańskie rodzeństwo, Shane i Hailie, mieli wypadek. Hailie jest przytomna, ale Shane wymaga natychmiastowej operacji. Potrzebujemy pańskiej zgody na przeprowadzenie zabiegu. Dokumentacją zajmiemy się później ze względu na stan poszkodowanego.

Poczułem, jak serce przyspiesza. W głowie nagle pojawiła się pustka, w której jedynym dźwiękiem były słowa kobiety: "wypadek" i "operacja." Odruchowo zgodziłem się na zabieg, starając się zachować spokój.

– Tak, zgadzam się. Proszę zrobić wszystko, co konieczne.

Rozłączyłem się, przez kilka sekund niezdolny do ruchu. Potem niemal mechanicznie ruszyłem na dół.

Will, Dylan i Tony byli w salonie, gdy wszedłem. Wszyscy natychmiast spojrzeli na mnie, wyczuwając, że coś się stało.

– Musimy jechać do szpitala. Shane i Hailie mieli wypadek – oznajmiłem, próbując mówić spokojnie. – Hailie jest cała, ale Shane jest w ciężkim stanie, potrzebuje operacji.

Chłopcy wymienili spojrzenia, a ich twarze wyrażały wszystkie możliwe emocje: szok, gniew, strach.

– Jadę z tobą – powiedział Dylan, a Tony od razu dołączył:

– Ja też – oznajmił Tony.

Cała trójka wstała natychmiastowo. W kilka sekund wszyscy byliśmy ubrani i gotowi do wyjścia. Tony oraz Dylan sięgnęli po kluczyki od motorów.

Nie było mowy, żebym się na to zgodził.

– Zapomnijcie – powiedziałem stanowczo, czując, jak narasta we mnie determinacja. – Mnie nie obchodzi, że będzie szybciej. Nie potrzebuję kolejnego wypadku. Jedziemy wszyscy, ale w samochodzie.

Dylan otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz zrezygnował, widząc wyraz mojej twarzy. Tony uniósł brew, ale i on nie próbował dyskutować.

– Dylan jedzie ze mną. Tony, ty z Willem. I żadnych sprzeciwów – dodałem, patrząc na nich, by upewnić się, że nikt nie zamierza tego podważać.

Cała trójka przytaknęła, z twarzami wyrażającymi skupienie i gotowość. Zrozumieli, że to nie czas na żadne dyskusje czy improwizacje. Wyszliśmy z domu w ciszy, szybko kierując się do samochodów, z myślą tylko o jednym: zdążyć na czas.

–—–—

Lol

Who Am I? || Vincent MonetOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz