— Jako młoda dziewczyna moja mama wyjechała z rodzicami na wakacje. Udali się na słoneczną Sycylię. Jedli, pili, kąpali się w morzu i zwiedzali. Kiedy nadszedł czas, by wracać do domu, do Polski, Etna wybuchła, a lot opóźnił się o całe dwa dni. To nie było nic niezwykłego. Zresztą nikt nie narzekał, że spędzi na wyspie jeszcze trochę czasu. Ostatecznie wszyscy cali i zdrowi wylądowali na lotnisku na krakowskich Balicach.
Wzięłam głęboki oddech. Siłą rzeczy nie było mnie wtedy na świecie, ale babcia i mama tak często opowiadały o tragicznych wydarzeniach, które doprowadziły do całkowitej zmiany świata, że czułam, jakbym była tam z nimi.
— Wulkany wybuchają. To normalne. Oczywiście rozmaici naukowcy od dawna badali aktywność poszczególnych wulkanów i mierzyli ruchy płyt tektonicznych Ziemi. Wyniki były podawane nie tylko na łamach czasopism akademickich, ale także w zwyczajnych gazetach i Internecie. My, ludzie, żyliśmy z tym. Mogło nam to utrudniać podróżowanie czy zmuszać do czasowych ewakuacji, jak to się zdarzało choćby na Islandii, jednak nikt nie przeczuwał powstania nowych Pompejów. Do czasu.
Zdawałam sobie sprawę, że Justin również musiała o tym wiedzieć, ale prowadzenie tej narracji pozwalało mi się uspokoić i uporządkować myśli.
— To wydarzyło się pewnej pozornie spokojnej i nadspodziewanie ciepłej kwietniowej nocy 1997 roku. Świat, jaki znano, bez ostrzeżenia zatrząsł się w posadach. Babcia opowiadała mi, że ze spękanych, walących się ścian pospadały obrazy, meble się poprzewracały, szyby w oknach roztrzaskały się w drobny mak, kalecząc niczego niespodziewających się ludzi, którzy w panice powybiegali na ulice lub ukryli się w domach, zdezorientowani i przerażeni. Tymczasem na zewnątrz drogi wybrzuszały się, a pomiędzy budynkami powstawały głębokie rowy nie do przebycia. Społeczeństwo dwudziestego wieku zagrało główną rolę w filmie o najsłynniejszej katastrofie wszech czasów.
W mojej głowie narastał szum. Uświadomiłam sobie, że to szum mojej krwi. Cierpiałam na nadwrażliwość emocjonalną, więc myślenie o apokalipsie kosztowało mnie więcej niż innych.
— Wszyscy krzyczeli i płakali, patrząc na ciała bliskich, dzieci szukały rodziców, których oczy zamknęły się na zawsze. — Przełknęłam głośno ślinę. Serce waliło mi jak szalone. — Na ulicach leżały pokaleczone, stygnące powoli trupy. Uciekający w panice kierowcy rozjeżdżali każdego, kto stał im na drodze... nieważne, czy był żywy, czy martwy — dodałam szeptem. Nie mogłam na tym skończyć, więc dodałam: — Ich opony ciągnęły za sobą poszarpane, jeszcze ciepłe wnętrzności. To był horror. Ziemia spłynęła krwią. To był początek nowej ery.
Dokładnie tak było. Superwulkan Campi Flegrei obudził się nagle i w ciągu kilku godzin pochłonął rzeszę istnień. Za jego przykładem poszedł superwulkan pod Yellowstone i japońska Aira na Kiusiu, doprowadzając do całkowitego rozpadu wyspy. Nikt nie ocalał.
Niebo pokrył pył, gorąca magma bezlitośnie paliła wszystko na swojej drodze, wiatr przynosił ze sobą swąd palonych ciał, jęki umierających ludzi i skowyt zdychających zwierząt. Morza i oceany wylały, pochłaniając niezliczoną rzeszę istnień. Góry zmieniły się w głębokie rozpadliny, a na nizinach powstały nowe wzniesienia niczym skalne rany w skorupie ziemskiej.
Nie było dokąd uciekać. Nie było bezpiecznego miejsca.
Od czasu mitycznego potopu świat nie widział podobnego kataklizmu.
Apokalipsa trwała trzy dni. Przez tyle czasu cudem ocalali ludzie nie widzieli słońca, nie mieli dostępu do wody czy żywności. Kolejne erupcje niszczyły Ziemię kawałek po kawałku. Kontynenty zmieniały swoje położenie, tworząc nowy ład.
Podobno pył opadł nagle, zupełnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Świat pogrążył się w niesamowitej ciszy. Ponoć nawet żaden owad nie zakłócił jej machaniem skrzydełkami. Pozostali przy życiu ludzie mieli nadzieję, że najgorsze już za nimi.
Jak bardzo się mylili!
Kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły padać na krajobraz po katastrofie, wydarzyło się coś potwornego. Ze szczelin wypełzły kreatury przypominające demoniczne gady, zmutowane dinozaury. Dziwaczne, zniekształcone, ohydne stwory rozpanoszyły się po wszystkich lądach. Pożerały ranne zwierzęta i ludzi, którzy nie znaleźli schronienia albo byli na tyle głupi czy zdesperowani, by opuścić swoje dotychczasowe kryjówki. Potwory musiały posiadać wyjątkowo dobry słuch i zdolność nocnego widzenia, gdyż bez trudu namierzały swoje ofiary.
I podobno wszystkie były samicami. Każde monstrum, co do jednej sztuki.
Śmierć w ich paszczach była bardzo długa i bolesna, a krzyki maltretowanych osób dramatycznie rozdzierały nienaturalną ciszę. Żernice, jak zaczęto je nazywać – może niezbyt kreatywnie, za to zgodnie ze stanem faktycznym, skoro pożerały ludzi – starannie i metodycznie rozgryzały ciało i kości ofiary, przez co ich agonia trwała wiele godzin. Prawdopodobnie żaden stwór nie pochłonął denata, nim nie skruszył jego ostatniej kości. Nie wiem, jak ktokolwiek mógł być tego pewien, skoro żadne monstrum nie wydaliło nigdy niczego po posiłku. Może ktoś był na tyle odważny – lub spaczony – by patrzeć z ukrycia na los ofiary.
Siedem dni później rozległ się dziwny dźwięk. Przeciągły, piszczący, wwiercający się w mózg. W ślad za nim rozbrzmiał niski warkot. Żernice upadały jedna po drugiej i trzęsły się w konwulsjach. Gdy już ostatecznie znieruchomiały, pokrywająca je łuska odpadała, ukazując białe klatki kości żebrowych. A w nich znajdowano...
Ludzi. Ofiary.
Wszyscy wydawali się powoli wybudzać z letargu. Nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim stało. Po początkowym ożywieniu ogarniał ich trwający dobę marazm. Niektórzy oszaleli i popełnili samobójstwo. Szybko okazało się, że ofiary żernic odkrywają w sobie moce, o jakich dotychczas można było przeczytać wyłącznie w książkach. Jedni sprawiali, że rośliny rosły szybciej, dzięki czemu w początkowej fazie Wielkiej Odbudowy Świata ludzie nie pomarli z głodu. Inni byli wręcz nadludzko silni, jeszcze inni mieli kontrolę nad żywiołami. Wszyscy używali swoich nowych zdolności, by zbudować świat na nowo.
Tę część historii Case prawdopodobnie znała. Nie wiedziała za to jednej istotnej rzeczy.
— Wśród nich była także i moja matka. Świtezianka. Tak nazwano kobiety, które posiadły niesamowitą zdolność panowania nad wodą.
Co prowadziło nas do śladu znalezionego przez panią detektyw.
Jak wrażenia? Pisałam już o katastrofie, ale dopiero teraz dostaliście jej pełen obraz.
Jestem bardzo ciekawa, co sądzicie o bohaterach? Zdążyliście już któregoś polubić? Któryś Was zaintrygował?
CZYTASZ
Just in Case
FantasyMatka Eleni zaginęła. W świecie po kataklizmie, który wyzwolił w ludziach magiczne moce i wydobył na powierzchnię żyjące dotychczas w głębi ziemi potwory, każdy dzień zwłoki zmniejsza szanse na znalezienie jej żywej. Zdesperowana dziewczyna udaje si...