Rozdział 1

34 13 37
                                    

— Halo?! — krzyknęłam, w głębi duszy mając nadzieję, że to mama.

— Dziś o dziewiętnastej na Zamoyskiego.

Rozmówca się rozłączył. Przez chwilę tępo wpatrywałam się w słuchawkę, z której dobiegały krótkie dźwięki: bip, bip, bip. Serce biło mi jak szalone. Wreszcie odłożyłam aparat.

Moja matka zaginęła. Wykorzystałam już wszystkie legalne i praworządne sposoby na odnalezienie jej: zgłosiłam zaginięcie na policji, wywiesiłam plakaty w różnych częściach miasta, a przy pomocy niemagicznej koleżanki wrzuciłam nawet informację do sieci. Wszystko pozostało bez odzewu. Moją ostatnią deską ratunku miał być działający na granicy prawa prywatny detektyw Justin Case.

Który zgodził się mnie dzisiaj wysłuchać.

Nie miałam pojęcia, jak mój nieznośny, szesnastoletni kuzyn Baltazar zdobył kontakt do kogoś takiego. Wiedziałam za to, że prędzej czy później będę musiała mu się odwdzięczyć. W świecie po apokalipsie przysługi i informacje były bardzo chodliwym towarem. Jednocześnie czułam, że będę tego żałować. Kiedy Baltazar namawiał mnie do zrobienia czegoś, zawsze źle się to kończyło.

Westchnęłam w duchu.

Jak to mówią: tonący brzytwy się chwyta. Obecnie chwyciłabym się nawet gilotyny, gdyby to miało pomóc w odnalezieniu mamy.

Zamknęłam sklep wcześniej, uprzednio schowawszy do ukrytej kieszeni kurtki krótki nóż. Wychodzenie z domu po zmroku nie było najmądrzejszym pomysłem. Wkrótce potem wsiadłam do autobusu jadącego na Podgórze. Poruszające się niegdyś po Krakowie tramwaje nie przetrwały próby czasu. Zmiana rzeźby terenu po apokalipsie z niewiadomych względów ominęła ścisłe centra niektórych miast – takich jak Londyn, Barcelona, Rzym czy właśnie mój rodzinny gród Kraka – ale pozostałe dzielnice nie miały tyle szczęścia. Było to doskonale widoczne nawet na Ruczaju, który upstrzony był niewielkimi bagnami, kilkoma wzgórzami i nawet jedną samodzielną rzeczką, która wypływała ze źródła przy dawnej ulicy Chmieleniec i kończyła się przy Liściastej. Nad rzeczką wisiały liczne mosty, które pojawiły się tam z biegiem czasu z inicjatywy mieszkańców zmęczonych nieustannym spacerem po mokrych terenach, które mogły ich pochłonąć w najmniej spodziewanym momencie.

Po drodze moje myśli zajęte były Casem. Owiany sławą tajemniczy detektyw musiał być silny, niezwykle sprytny, obdarzony unikatową magią. Moja dusza romantyczki dorzuciła swoje trzy grosze i przed oczyma stanął mi obraz przystojnego, wysokiego mężczyzny w typie inteligenta. Koniecznie musiał być czarnooki. Może miał wąsy i podkręcał je niczym Hercules Poirot? A może jednak był stary i niepozorny jak panna Marple? Babcia zaczytywała się w kryminałach, więc i ja znałam tych bohaterów. A co jeśli – tu moje serce zabiło szybciej – okaże się on nieobliczalny i fascynujący jak Sherlock Holmes?

Już pół godziny później rozglądałam się niepewnie wokół siebie. Wąski zaułek doskonale pasował do powieści kryminalnych, w których niewinna ofiara gubi się, natrafia na bandę oprychów, a późnej kończy na któryś z najgorszych możliwych sposobów: zostaje wywieziona za granicę i sprzedana do burdelu, porywa się ją, a następnie żąda się okupu za jej głowę od rodziny, która wraz z listem otrzymuje jej ucho lub palec, albo po prostu zabija się ją, kradnie wszystkie cenne rzeczy, jakie miała przy sobie, a jej doczesne szczątki wrzuca się do bagna.

Wzdrygnęłam się mimowolnie.

Czy w okolicach Zamoyskiego są jakieś bagna, które nadawałyby się do pozbycia się ciała? Zawsze zostawał Zakrzówek, choć zatarganie mnie tam mogłoby przysporzyć nieco kłopotu...

Odetchnęłam głęboko, wsadziłam dłonie do kieszeni i ruszyłam przed siebie. Starałam się wyglądać na pewniejszą niż byłam w rzeczywistości. Echo moich kroków, mimo że próbowałam iść najciszej, jak umiałam, odbijało się od ścian i umykało w górę, w kierunku ciemnych chmur zwiastujących burzę.

Nagle zamarłam, usłyszawszy jakieś podejrzane dźwięki. Włoski na karku stanęły mi dęba. Podskoczyłam, kiedy metalowy kosz przewrócił się z wielkim hukiem.

— Kto tam jest?! — pisnęłam.

Mój głos zabrzmiał jak głos potencjalnej ofiary. Odchrząknęłam, wystawiłam przed siebie zaciśnięte pięści i zawołałam ciszej:

— Kto to?!

Zza przewróconego kosza wyszedł mały, czarny kotek z białą plamką na jednym boku. Popatrzył na mnie kpiąco, polizał łapkę różowym językiem, miauknął i uciekł.

Czułam, jak moje serce powoli, bardzo powoli się uspokaja. Pokręciłam głową, nie wierząc w to, co mi się przytrafia, a następnie poszłam w swoją stronę. W praktyce wyglądało to tak, że chodziłam tam i z powrotem wzdłuż ulicy, próbując wypatrzyć osobę, z którą miałam się spotkać. Było mi coraz bardziej nieswojo. I zimno, bo o tej porze między postawionymi blisko siebie budynkami hulał już chłodny wiatr zapowiadający rychłe nadejście jesieni.

Na czubek nosa spadła mi pojedyncza kropla deszczu, a gdzieś w oddali rozległ się grzmot. To jednak napawało mnie optymizmem. Jeśli się rozpada, będę mogła szybciej uciec, gdybym tego potrzebowała. Przystanęłam i zapatrzyłam się w niebo.

Nagle otworzyły się drzwi po mojej lewej stronie. Osoba, która stała za progiem, miała na pewno ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, bo była wyższa ode mnie. Jej sylwetkę zniekształcał oversize'owy trencz, więc trudno było powiedzieć, jakiej jest postury. Ciemne włosy zostały spięte w gładki kucyk. Uwagę zwracały oczy – przypominały oczy jastrzębia, zarówno pod względem koloru, jak i drapieżnego, przenikliwego spojrzenia. Pełne, choć blade usta były zaciśnięte. Co dziwne, miałam przed sobą drugą dziewczynę. W dodatku w wieku zbliżonym do mojego.

Może to sekretarka Case'a?

— Eee...

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Dzień dobry? Mogę wejść?

— Rybak? — zapytała nieznajoma.

Skinęłam głową.

— Mhm — mruknęła dziewczyna, wciąż nie odrywając ode mnie wzroku.

Zaraz potem poczułam szarpnięcie. Nieznajoma chwyciła poły mojej kurtki i wciągnęła mnie do środka. Następnie wystawiła głowę za próg i rozejrzała się w obie strony, po czym zamknęła drzwi i przekręciła klucz.

Ja w tym czasie potoczyłam wzrokiem po pomieszczeniu. Panował w nim przyjemny dla oka półmrok. Ciepłe światła lamp rzucały cienie na ściany ozdobione staromodnymi tapetami w pionowe, szmaragdowo-kremowe pasy. W kącie pokoju stał wysoki kwiat. Małe doniczki znajdowały się też pomiędzy książkami leżącymi na regale zajmującym całą ścianę po lewej stronie. Przy regale stał taborecik na kółkach umożliwiający sięganie po pozycje spoczywające na najwyższych półkach. Po lewej stronie były drzwi prowadzące do innego pomieszczenia. Naprzeciwko wejścia stało masywne biurko. Jedyne okno, w dodatku niewielkich rozmiarów i zakratowane, znajdowało się przy drzwiach frontowych. Ciemne drewno mebli i skórzane fotele oraz unoszący się w powietrzu aromat czarnej kawy, starych książek, papieru i jakichś nieznanych mi chemikaliów sprawiały, że wnętrze tchnęło profesjonalizmem.

Uznałam, że brakuje tylko wielkiej, korkowej tablicy z przyszpilonymi kartkami, zdjęciami i mapami, które połączyły wielobarwne sznurki. Zupełnie jak w serialach kryminalnych.

Dziewczyna odwróciła się do mnie i powiedziała rzeczowym tonem:

— Justin Case, do usług.

— Justin Case, do usług

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Just in CaseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz