Rozdział IV: Potwory z naszych koszmarów

21 2 8
                                    


Miwoš

   Nastała noc, niemal wszyscy odpoczywali po ciężkim dniu przed wyruszeniem do lasów. Miwoš pilnował właśnie na murach, przy bramie z innym strażnikiem, podczas, gdy Vodan miał akurat patrolować ulice. Na całym ogrodzeniu wokół grodu stało tej nocy około dziesięciu strażników, w większości młodych, a niektórzy nawet nie byli przeszkoleni, lecz pełnili dziś tę funkcję, by dać innym się wyspać przed jutrzejszym dniem. Noc wydała się niczym nie wyróżniać, panowały spokój i cisza przerywane jeno delikatnymi podmuchami wiatru. Dwa księżyce rozświetlały bezchmurne niebo, a z łąk i lasów dobiegał rytmiczny odgłos „młe, młe” wydawany przez Mweki.
   Wartownik próbował pozostać skupionym na swojej pracy, lecz wczorajsza noc, wciąż wpełzała do jego myśli, niczym wąż. Wspomnienie pięnego ciała Voli co rusz migało przed jego oczyma. Momentami odnosił wrażenie, że przyjemne odczucia jakich doznały wczoraj jego dusza i ciało znów go nawiedzają. Zupełnie tak, jakby ta, jakże upojna noc odbijała się echem w jego głowie. Z jednej strony chciałby ruszyć jutro w bój, by udowodnić sobie i innym swe męstwo, z drugiej strony jednak cieszył się, że zamiast tego dostał rozkaz wartowania tej nocy, co oznaczało, iż jutro pozostanie w grodzie i prześpi większość dnia. O niczym tak nie marzył, jak o ułożeniu się do snu, wtulając w młode piersi swej ukochanej. Może miala rację? Może wcale nie był nieudacznikiem? W końcu został wartownikiem ledwie osiągając pełnoletność. Nie wierzył w siebie i zastanawiał się, czy przyczyną tego nie jest fakt, że gdy miał siedem lat, jego rodzice zmarli w trakcie epidemii grypy. Jednak Vola uświadomiła mu, iż jest coś wart, że pomimo przeciwności losu przeszkolił się, został wartownikiem, a na dodatek teraz… miał piękną żonę, którą kochał z całego serca. Jeszcze nigdy wcześniej nie czuł się aż tak pewny siebie. Jego myśli jednak zostały nagle przerwane, a on wrócił na ziemię.
   Krótko po północy, gdy już większość osadników udała się do krainy snów, a niemal wszystkie światła chat zgasły, młodzieniec usłyszał od strony lasu szeleszt. Przyglądał się, więc i ujrzał ruch zarośli. Ścisnął w dłoniach włócznię i wciąż obserwował. Niespodziewanie zatrzęsły się krzaki. Wystarczył moment, by z krzaków wyskoczył Res. Jego niskie, lecz długawe, rude futro z czarnym podburzeszem przemknęło po łące migiem. Wnet rozległ się głośniejszy szelest liści i potworne, wysokotonowe ujadanie. Wrzask rozlegał się wszędzie odbijany echem od drzew. Zwierzę wpadło w pułapkę zastawioną na wroga. Chłopak krzyknął do drugiego strażnika:
   – Możesz iść go dobić, nim wszystkich pobudzi? Słychać go pewnie nawet w dzielnicy rolnej!
   – Dobra, ale mięso i futro moje! – potwierdził, po czym zszedł na dół i wraz ze stojacym przy bramie strażnikiem otworzyli ją.

Miwoš obserwował towarzysza z góry, gdy ten biegł w kierunku pułapki z Resem. Skomlenie cierpiącego zwierzęcia zagłuszało wszystko inne, lecz młodzieńcowi zdało się, iż z lasów dobiegało gwizdanie. Strażnik stanął nad dołem i wykonał pchnięcie włócznią. Piski ustały. Od strony drzew rozległ się głos: „A-po!”
Przed oczyma Miwoša coś przeleciało przez łąkę. Spojrzał w kierunku strażnika, przebitego teraz dzidą. Z lasów znów dobiegł krzyk:
   – Ka-hal! Apokhal!

   Chłopak otworzył szerzej oczy drżąc w przerażeniu. Nawet nie wiedział kiedy, a już spomiędzy drzew wybiegały dziesiątki wychudzonych, szaroskórych postaci. Podbiegł szybko na kilka kroków. Chwycił za róg i zadął z całych sił. Na mury od drugiej strony zarzucono kościane kotwice, do których zaczepiona została lina. Miwoš podbiegł do najbliższej z nich. Dzieci nocy wspinały się. Strażnik wyjął drżącymi dłońmi zza paska kamienną siekierkę i zaczął walić w sznur drugą dłonią opierając się o balustradę. Lina okazała się zbyt gruba, a toporek zbyt tempy. Walił, więc nadal. Cios za ciosem. W tle rozbrzmiały kolejne rogi. Pozostali wartownicy zadęli, by mieć pewność, że cały gród dowie się o ataku. Miwoš walił dalej, sznur powoli zaczynał puszczać. Nagle przeszył go ból lewej dłoni. Spojrzał na nią i ujrzał wbity kościany sztylet. Apokhal wyszczerzył zęby, tak szpiczaste jakby ktoś je przypiłował. Strażnik uderzył wroga z całej siły toporkiem w głowę. Chrupot czaszki zatuszowały bojowe okrzyki najeźdźców. Dziecko nocy prawie spadło, lecz jedną dłonią wciąż trzymało linę. Krew spływała z ogolonej na łyso głowy na wychudzoną, kościstą twarz. Miwoš uderzył jeszcze raz, tym razem w dłoń wroga. Przeciwnik zleciał w dół, lecz następni dwaj parli do przodu. Chłopak uderzył toporkiem po raz kolejny w sznur, a ten pękł, a wraz z nim spadło na ziemię dwóch najeźdźców. Spojrzał w prawo. Po innych linach weszła już na mury nie mała armia. Wróg biegł w jego stronę. Miwoš rzucił toporkiem w niego i trafił w bark. Strażnik czym prędzej złapał za włócznię i dźgnął kolejnego w szyję. Pozostali wartownicy biegli po murach. Wrogowie napierali tylko od zachodu. Apokhali było wielu. Więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
   – Miwoš! Za tobą! – ktoś krzyknął.

Koszmar Rahorowego Gniezna (Rah, Čel i Krep)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz