Wszystkiego, co najlepsze, Panie Evans

203 38 13
                                    

Olivia wstała o samym świcie. Wywinęła się z łóżka, które dzieliła z mężem niemal bezszelestnie, nie chcąc go obudzić.

Urodziny Erica niezmiennie były celebrowane w najstaranniejszy ze sposobów. A on uparcie twierdził, że absolutnie tego nie potrzebował. Udawał obrażonego, boczył się ilekroć Olivia zrobiła coś wyjątkowego z tej okazji. A ilekroć nie zrobiła nic – karał ją milczeniem tygodniami. Wypominając przy każdej nadarzającej się sytuacji, iż zapomniała o tak ważnym dniu.

Zgodnie z prawdą – pominęła jego urodziny zaledwie raz pragnąc uszanować jego wolę. Szybko się jednak okazało iż fałszywa skromność jej męża to doprawdy uciążliwa cecha.

Nauczona swoimi błędami, zaprzysięgła go nie zawieźć. Zważając na przyjęcie urodzinowe, które zaplanował, spraszając na nie połowę swojej korporacji – stanęła ubrana w fartuszek przypominający ten, który zwyczajowo nosiły gosposie – marynowała mięsa, które zaplanowała upiec. W drugim piekarniku już wyrastał biszkopt, a zaprawdę uroczy zapach słodkiego kremu rozprzestrzeniał się w pomieszczeniu.

Do kuchni wpadały pojedyncze promienie słońca rzucając na jej rumianą od zmęczenia twarz złote promienie. Kropla potu lśniła tuż przy kobiecej skroni, gdy obrała kolejny tuzin jabłek do ciasta i nadziewanej kaczki. Gorąco buchało z piekarnika ilekroć doglądała zawartości – pragnąc wszystko dopiąć na ostatni guzik.

Niedługo później dołączył do niej mały William, obudziwszy się wyczuwając aromaty dobiegające z kuchni.

Spoglądał na mamę tak upojony jej dokładnością, że niepodobnie do siebie pozostał w bezruchu. Oparł dziecięcą twarz na dłoniach i wpatrywał się w delikatne, niemal taneczne ruchy swojej mamy. Na jej drobne dłonie dzierżące toporny nóż. I oczy sunące w niepamięci – usiłujące sobie przypomnieć kolejny potrzebny do dodania składnik.

Westchnął podrywając pasmo swoich jasnych włosów ku górze, a to jakby uparte wróciło na swoje miejsce zdobiąc jego policzek.

I jeżeli syn mógłby być wpatrzony w mamę, William był. Niezaprzeczalnie. Kochał ją tak silną dziecięcą miłością, niezmąconą. Najczystszą ze znanych na świecie, pragnąc jedynie jej szczęścia.

- Mamo? – zapytał ją swoim chłopięcym głosem.

- Tak, najdroższy? – Zwróciła się w jego kierunku, uśmiechając się szeroko i kończąc obieranie ziemniaków.

- Mogę zostać rycerzem?

Olivia udała zamyślenie. Wysunęła lekko podbródek w przód i uniosła teatralnie brew. Maluch ukrył twarz w dłoniach i wyjrzał na mamę zza rozsuniętych palców kryjąc swój uśmiech.

- I chciałbyś dzierżyć miecz? – zapytała zagadkowo.

Chłopiec skinął głową niemal błyskawicznie.

- A ciężką zbroję?

Wrzuciła ostatniego ziemniaka do garnka i otarła dłonie w ścierkę zbliżając się do syna.

- Tak! – powiedział pewnym siebie tonem, ociekającym rozbawieniem.

Olivia stanęła za jego plecami i oparła podbródek na chłopięcym ramieniu. Skryła dłonie za plecami.

- Chyba byłoby ci niewygodnie. – Zastanowiła się na głos. – I nie mogłabym zrobić tego. – Połaskotała chłopca po bokach ciała, zupełnie niespodziewanie. Ten zarechotał, a ona mu potowarzyszyła.

Poranki Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz