Rozdział V - Kieł

157 17 0
                                    

Światło, wpadające do tuneli przez wąskie szpary w suficie, nie wydaje mi się już tak przyjazne, jak podczas drogi w przeciwną stronę. Bezpieczniej czułabym się pośród mroku, który skryłby nasze sylwetki, zapewniając w ten sposób chociaż nikłą ochronę przed niepożądanymi spojrzeniami. Przejścia, mające różną szerokość w zależności od miejsca, w którym się znajdujemy, zdają mi się być teraz pełne niebezpiecznych pułapek zastawionych przez sprytnych strażników. Na każdy chrzęst pod butami reaguję skrzywioną miną i wstrzymanym oddechem.

Nigdy nie podejrzewałabym wcześniej, że kiedyś bardziej będę bać się straży miasta, która w końcu chce zająć się bezprawiem, panującym na tym terenie od dłuższego czasu, niż Bractwa Złodziei. Ta myśl budzi we mnie wiele sprzecznych i trudnych do określenia uczuć, jednak na pewno nie ma wśród nich poczucia winy – bywały w moim życiu takie chwile, w których zastanawiałam się, czy to nie straż miasta doprowadza do większej krzywdy mieszkańców niż osławione zgromadzenie.

– Wszystko na marne? – szepczę do siebie. – Cała ta wyprawa?

– Życie jest ważniejsze. Nie możemy ryzykować, kiedy nawet złodzieje nie czują się bezpiecznie na swoim terenie – odpowiada mi Kian równie cichym głosem.

Na szczęście tym razem droga jest zdecydowanie o wiele krótsza. Po stu metrach znajdujemy właz i wychodzimy nim na powierzchnię, a ja doznaję takiej ulgi, że na chwilę zapiera mi dech. Idąc po ulicach miasta w pełnym świetle dnia, mam wrażenie, że przed chwilą obudziłam się z jakiegoś dziwnego i nierealnego snu.

Na twarzy Kiana nie dostrzegam jednak tego samego wyzwolenia. Cały czas rozgląda się uważnie, ciągnąc mnie za sobą. Na jego czole skrapla się pot, ciemnobrązowe włosy stoją mu we wszystkie strony, a zmęczenie nadaje twarzy ponury wygląd. Dopiero teraz orientuję się, że lekko kuleje i trzyma się za bark. Na ten widok rodzi się we mnie poczucie winy... z tego wszystkiego nawet go nie zapytałam, jak się czuje. Beznadziejna ze mnie przyjaciółka. Zmuszam go do chwilowego zatrzymania się. Już otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale on, widząc moje poważne spojrzenie, uśmiecha się i mierzwi mi włosy.

– Nic mi nie jest, nie martw się – odzywa się. – Wyglądasz zabawnie z tą zmarszczką na czole.

Wydaję z siebie pełne frustracji westchnienie. Jestem pewna, że nie da mi dojść do słowa, tylko przy mojej kolejnej próbie rozpoczęcia tematu zacznie paplać cokolwiek, co mu przyjdzie do głowy. Pomimo tej świadomości chcę się odezwać po raz kolejny, ale osiągam tylko tyle, że posyła mi rozbawione spojrzenie i przyciąga mnie do siebie. Trzy. Dwa. Jeden....

– Pamiętasz, jak jakieś dwa lata temu zleciałem z dachu? – Zaczyna się. – Lądowanie miałem dosyć twarde, po drodze próbowałem się czegoś złapać, zdarłem pół ręki i przyfasoliłem w coś głową... wyglądałem jakieś trzysta razy gorzej niż zwykle... Byłem w całkowitym szoku, przez chwilę kompletnie mnie zamroczyło, usłyszałem tylko: "No i co ty narobiłeś, debilu? Chcesz mi tu umrzeć? Spróbuj tylko, a popamiętasz! Po moim trupie!"

– Śmiej się, śmiej – odpowiadam, poddając się. – Sądziłam, że już po tobie. Nie wiedziałam co robić. Krzyczeć, żebyś nie umierał, czy wołać o pomoc.

– No, nie mogłaś się zdecydować... więc krzyczałaś na przemian to i to. Nawet jakbym chciał zemdleć, w panice wrzeszczałaś tak, że nie byłem w stanie. A potem pobiegłaś po pomoc i kogo przyprowadziłaś? Grabarza. Jakoś nie podniosło mnie to na duchu.

Przez chwilę oboje śmiejemy się na wspomnienie tej sytuacji, chociaż tamtego dnia nie było nam za wesoło. Wtedy zrozumiałam, że mogę stracić Kiana i ta świadomość spadła na mnie tak gwałtownie, że nie byłam na nią w żaden sposób przygotowana. Zachowywałam się jak kompletna wariatka.

Wróg publiczny numer jedenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz