Rozdział 5 Codzienność

129 12 0
                                    

Cześć. Tym razem witam was ja. Ichigo. Moja siostra jest zbyt zmartwiona, aby opowiadać nasze przygody. Wszyscy są zmartwieni i smutni. Niby nasza mama nie żyje. Zarzucają mi że jak nie płaczę. Może to dlatego że nie potrafię pogodzić się z jej stratą. Może to dlatego że wierzę. Wierzę, że żyje. Raito opowiedział nam wszystko. Jak się o tym dowiedział, i od kogo. Ponoć jakiś starszy pan z celi na przeciwko, widział ponad setke magów z Omashu, która została skazana na śmierć. Jednak, skąd mamy mieć pewność że była wśród nich nasza mama? Nie tylko to mi zaprzątało głowę. Kim był facet, który nam pomógł? Czemu nam pomógł? Miał w tym jakiś głębszy cel?

Nao nie ma siły iść do pracy. To źle. Nie mamy nic do jedzenia, a zaraz trzeba zapłacić czynsz za mieszkanie. Ktoś musi coś zrobić. Mimo złej wieści, jest to dzień, jak co dzień. Ogarnąłem się i ruszyłem do pracy.

Pracuję na budowie. Lekko nie jest. Dość niebezpieczna praca. Raz nawet widziałem śmierć pewnego chłopaka, a zginął tylko dlatego, że postawił nogę nie tam gdzie trzeba. Spadł, z dość dużej wysokości. Co na to oficerowie? Sprzątnęli ciało jak gdyby nigdy nic. No bo przecież był to nic nie warty obywatel nie istniejącego, jak dla nich, kraju. 

Na ulicy było pełno przyczepionych listów gończych. Byli to "przestępcy" którzy uciekli tamtego dnia z więzienia. Nie było wśród nich mojego brata. Najwyraźniej ośmiolatek nie był według nich, aż takim zagrożeniem. To dobrze. Mogliśmy mieć spokój. 

Dotarłem do pracy. Jestem w grupie, która zmienia Urząd Bezpieczeństwa w Nowym Ozai, z kamiennego na metalowy. Wśród robotników, są sami mężczyźni z Narodu Ziemi. Niektórych znam ze szkoły. Powinienem jeszcze się uczyć. Wolę nie. Aktualnie w szkołach sieje się propagandę. Uczą tam, że Królestwo ziemi jest za słabe, i tylko Naród Ognia może je uratować. Obecnie do szkół chodzą dzieciaki okupantów, i tych, którzy już się poddali.

Zauważyłem skupisko współpracowników w jednym miejscu. Widocznie na kogoś patrzyli. -Hej, chłopaki, co jest?- Zagadałem, podchodząc do nich.

Znajdowaliśmy się na rusztowaniu, parę metrów nad ludźmi których obserwowaliśmy.

-To nowy "władca" naszego miasta, i jego córka.- Powiedział jeden z najmłodszych. Ile on mógł mieć lat? Dwanaście? Nie wyobrażam sobie, żeby takie dzieciaki pracowały w takich warunkach. Chociaż, dla niektórych to ja byłem dzieciakiem 

-Niezła jest- Wszystkie oczy wpatrzone były teraz w Junga, kiedyś dzieliłem z nim jedną ławkę w klasie. Był on uznawany za największego casanove w szkole. 

-Co ty mówisz? Przecież to nasz wróg, jest ohydna

-Chcesz się bratać z wrogiem?

-Niech zdycha!

Na rusztowaniu wybuchło zamieszanie, i każdy miał coś do powiedzenia. Ja stałem z boku. Nawet nie zauważyłem, kiedy przeszło do rękoczynów.

-Uspokójcie się tam!- krzyknął oficer, który zaraz był koło nas. Ponieważ nie udało się ich uspokoić, przyszły posiłki. Chwilę to trwało, ale wkrótce wszyscy siedzieli w małej windzie która zjeżdżała w dół.  Kazali nam się ustawić w rządku, na placu.

-Ponieważ zachowaliście się haniebnie, w obliczu naszego władcy, on was ukarze. 

Wszyscy spojrzeli na faceta. Wszyscy go nienawidziliśmy. Chociaż nie wyglądał groźnie. Spojrzałem na jego córkę. Pewnie ma takie same poglądy jak on. Pewnie też uważa, że to oni są tymi dobrymi. O dziwo, ona spojrzała też na mnie. To było dziwne. Patrzyliśmy sobie w oczy, przez parę ładnych sekund. W moich  był strach, przed karą, ale również determinacja i złość. W jej, zwykła obojętność. Myślę, że mogliby na jej oczach zabić jej rodziców, a jej wzrok byłby dalej taki sam. 

-Nie wiem jak ich stosownie ukarać, zostawiam to tobie.- Zwrócił się, łaskawy pan i władca, do  naszego przełożonego. 

-Tak, oczywiście. Z powodu niesubordynacji skazuję tych tutaj na chłostę. Trzydzieści batów na plecy.

Nasz przełożony zawsze był okrutny. Ale nigdy nie myśleliśmy, że może posunąć się aż tak daleko. Byliśmy tylko dziećmi, zmuszonymi przez biedę do wyczerpującej pracy. Przez zwykłe przepychanki, czekały nas chwilę ogromnego bólu. Kazali nam zdjąć koszulki, i zaczęło się piekło. Ja starałem się wytrzymać. Dwunastolatek koło mnie, płakał. Trzydzieści uderzeń. Liczyłem każde. Trwało to parę minut, ale dla mnie dłużyło się to jak godziny. Każde uderzenie było jak ukąszenie przez jadowitego węża. Momentami potrafiłem porównać ból do poparzenia.  Pewnie pomyśleliście, że potem mieliśmy przerwę? Co wy. Trzeba było wnieść kilka kilogramów na górę rusztowania. Pracę skończyliśmy parę godzin później. Dostaliśmy wypłatę, oczywiście obniżoną, bo jakby inaczej. Po małym posiłku ruszyłem do domu. Zazwyczaj większość jedzenia pakuję, tak żeby móc dać rodzeństwu. Słabo o siebie dbałem, ważniejsza była dla mnie rodzina.

Wracałem późnym wieczorem. Na ulicy było ciemno. Plecy piekły mnie niemiłosiernie. Przewróciłem się. Byłem aż tak wykończony pracą, że nie zauważyłem przed sobą...dziewczyny? To była ona. Ta córka gubernatora. Tylko, nie miała na sobie czerwonych ubrań, tylko zwykły brązowy płaszcz z kapturem. Można by pomyśleć, że jest jedną z biednych ludzi tego miasta. Chwilę na nią patrzyłem, ale ona wstała i rzuciła się do biegu w odwrotną stronę. Już potem jej nie widziałem. 

W domu wszyscy już spali. Włożyłem kawałki jedzenia do prowizorycznej lodówki, i padłem na materac. Zasnąłem szybko. Po takim dniu, sen przychodził szybko.


Awatar: Historia OmashuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz