Tonąłem. W czarno-czarnych fekaliach, gorzkokwaśnych wymiocinach trącących lawendą i lukrecją. Słodyczą. Mdlącą, jasnoróżową słodyczą. Tonąłem, wymachując oblepionymi krwistym potem kończynami, i krzyczałem — nie, próbowałem krzyczeć. Ale nie mogłem, uciszony przez cuchnące wydaliny, które wdarły mi się do ust. Dusiłem się. Nie słyszałem niczego poza szumem piekielnego morza. Morza pełnego rozczarowania, perfum i ogłuszającej słodyczy.
Lecz nie to było najgorsze. Nie, nie to, a ból, palący, ostry ból spływający po mej twarzy. Żrące łzy albo i krople deszczu trawiły moją skórę, mięśnie, przeżerały kości. Pożerały mnie. I chociaż czułem, wiedziałem, że tak naprawdę nie miałem prawa się tam znajdować, że być może już dawno umarłem i nic z tego, co mnie wtedy otaczało, nie dało się nazwać prawdziwym, ból nie znikał. Był ze mną przez cały czas i rósł z sekundy na sekundę.
Zaraz potem się obudziłem. Otworzyłem powieki i moim oczom ukazał się najprawdziwszy potwór. Monstrum o kredowobiałej cerze, z jakiej odpłynęła każda pojedyncza kropla krwi, o wściekle szkarłatnych oczach wpatrzonych prosto we mnie, o kwiatowym oddechu. Chciałem uciec, zawołać o pomoc... Lecz potwór zniknął. Zamiast niego nade mną pochylał się Michael.
Zapytał, czy znowu miałem koszmar. Chwycił mnie za dłonie i westchnął, gdy ujrzał świeże ugryzienia na moich knykciach. Delikatnie je pocałował, ledwo musnął ustami. Jego czuły gest bardziej mnie zabolał, niż uspokoił, ale w żaden sposób tego po sobie nie pokazałem.
Teraz kulę się obok łóżka i robię wszystko, byleby tylko nie obudzić Michaela. Powinienem się położyć. Udawać, iż nic się nie stało, że koszmary wreszcie zniknęły, a ja mogę po prostu być. Jednak nie potrafię. Nie potrafię, bo wiem, że ten sen do mnie wróci. Jeśli nie dzisiaj, to jutro, może pojutrze, ale wróci. Więc zamiast spać, kreślę na kolanie krzywe litery długopisem, który dziwnie ciąży mi w dłoni. List do siebie, list do nikogo. Bo dopóki Michael nie zechce, niech chociaż papier mnie wysłucha.
CZYTASZ
Arkadia
FantasyŚnił o przyszłości. Widział ją. Sieć utkaną z pajęczych nici i kropel rosy. Wiła się wokół niego, wpijała w skórę. Każde szarpnięcie, każde wierzgnięcie nogami - wszystko na marne. Białe włókna tylko zaciskały się na siniejącej szyi mocniej, dusząc...