Musi sobie żartować. Naigrawać się. Tylko po co? Po co próbuje mnie nabrać? Jakoś nigdy wcześniej nie wydawał mi się wyjątkowo dowcipny... Może więc po prostu coś mu się pomyliło? Czegoś nie dosłyszał, poprzekręcał niektóre ze słów? Memu bratu zawsze było spieszniej do mówienia niż do słuchania. Właśnie, przecież to mój brat — plotkarz, jakich mało! Z pewnością nieraz zdarzyło mu się powtarzać niesprawdzone informacje.
— Gdzie to usłyszałeś? — pytam.
Cornix zaciska mocniej szczękę, nieliczne bruzdy na jego od paru dni poszarzałej twarzy się pogłębiają. Plączą mu się dłonie, gdy poprawia mi krawat, którego „bardziej niechlujnie zawiązać nie mogłem".
Magnolia.
Powinienem go o nią zapytać. Upewnić się, że oboje sobie radzą. Że im się układa, że ich małżeństwo nie stoi znowu pod znakiem zapytania. Lecz nie potrafię. Im bliżej tego tematu jesteśmy, im dłużej patrzę na zmęczonego jak nigdy dotąd brata, tym większy staje się mój lęk. Bo co mogę powiedzieć? „Wszystko będzie dobrze", „Jeszcze nic straconego"? Mam kazać Cornixowi wrócić do wspomnień? Zmusić go, żeby ponownie roztrząsnął coś, o czym najchętniej by zapomniał?
Szukam wymówki, wiem. Uciekam, pozwalając bratu na to samo. Ale zwyczajnie nie umiem postąpić inaczej.
— Mars wczoraj do nas wpadł, wiesz, odwiedzić Magnolkę. Zdenerwowany strasznie — wspomina Cornix. Chrząka i strzepuje z mego ramienia wyimaginowany pyłek. — Bardziej darł się, niż mówił. Magnolka, całe szczęście, postawiła go w trymiga do pionu. No i wtedy nam o wszystkim powiedział. — Przewraca oczami. — Może i Mars jest moim szwagrem, ale przysięgam, że pewnego dnia rozkażę służącym zamykać mu drzwi przed nosem. Że też wcześniej wydawał mi się oazą spokoju...
Mars stracił nad sobą panowanie. Wielki cesarski doradca, demon słynący z tego, iż w obliczu wszelkiego zagrożenia potrafi zachować zimną krew, tak po prostu stracił nad sobą panowanie.
— Południowa Lamburgia miała być monitorowana — przypominam. Mój głos brzmi dziwnie obco. — Przecież to teren wampirów. Ostatnio zesłano tam kilkadziesiąt wyszkolonych w walce kapłanów. Ojciec...
Cornix wzdycha. Po raz kolejny tego dnia gładzi mnie po włosach. Wzdrygam się, gdy palcami zahacza o moją skórę.
— Słuchaj, pamiętam, co powiedział ojciec. Pamiętam też, co powiedział Mars. Nie wiem, dlaczego w gazetach nie ma ani słowa o tym, że wielkie wspaniałe miasto ot tak zniknęło sobie z powierzchni ziemi. Ale wiem, że niczego sobie nie zmyśliłem.
Zatrzymuje się. Kopie niby od niechcenia brunatny kamyk. Ten przetacza się i wypada z drogi na równo przyciętą trawę, by zniknąć wśród gałązek krzaków soczyście pomarańczowych róż.
„Rozmowa skończona", mówi całym swoim ciałem Cornix.
— Gdyby to zależało od ojca — zauważa — w tych ogrodach nie byłoby żadnych nie czerwonych kwiatów.
Rozglądam się. Dostrzegam majaczące w oddali smukłe sylwetki świętych wież. Chociaż wykonano je z jasnego kamienia, na tle nocnego nieba jawią się jako cztery ciemnoszare plamy, z których jedna tkwi wręcz zawieszona nad cesarskim pałacem. Mysią Królewnę — gdyż taką nazwę nosi grożąca zawaleniem się budowla — podtrzymują dziś wyłącznie czary i naiwne przekonanie monarchy, jakoby wciąż nadawała się ona do czegoś, co nie wiązałoby się z jej natychmiastowym zburzeniem.
Kiedyś, jeszcze zanim skończyłem siedem lat, bałem się przechadzać po ogrodach pałacowych, jeśli godzina dobijała wieczornej. Leżą one dokładnie w takiej odległości, z jakiej wieże wydawały mi się najbardziej upiorne. Wierzyłem, iż po zmroku owe wysokie budowle tracą swe pierwotne formy i przeistaczają się w Cienie, drapieżne istoty żywiące się dobrymi myślami. Mama mi o nich opowiadała, kiedy zachowywałem się wyjątkowo niegrzecznie. Monstra te rodzą się w sercach demonów, liche i niewiele większe od larw biedronek. Nie kieruje nimi żadna myśl czy emocja, jedynie instynkt przetrwania. Każdej sekundy każdego dnia milimetrowymi ząbkami wygryzają od środka ciała swoich nosicieli, póki nie przebiją się na zewnątrz. Wówczas przejmują tożsamość swych ofiar i kradną szczęście tych, którym pech rozkaże znaleźć się w ich pobliżu. Niezdemaskowane pozostają aż do zajścia słońca, kiedy to księżyc obnaża ichnią naturę.
CZYTASZ
Arkadia
FantasyŚnił o przyszłości. Widział ją. Sieć utkaną z pajęczych nici i kropel rosy. Wiła się wokół niego, wpijała w skórę. Każde szarpnięcie, każde wierzgnięcie nogami - wszystko na marne. Białe włókna tylko zaciskały się na siniejącej szyi mocniej, dusząc...