Błysk oślepiającego światła.
Ból znika. Mrugam, a zamglony obraz nabiera żywszych barw. Kontury bezkształtnych plam, które majaczą mi przed oczami, zaostrzają się. Jasne kleksy zamieniają się w łopoczące skrzydłami ogniki, zaś chmara bladoróżowych i złotych punkcików w Carmen.
Stoi do mnie bokiem, znikąd dziwnie wysoka. Ręce krzyżuje na piersi. Patrzy nie w moją stronę, a gdzieś w prawo. Jej usta się poruszają, lecz zamiast słów słyszę jedynie bełkot. Mieszaninę dźwięków, z jakiej z każdą sekundą wyłapuję coraz więcej słów.
„Arogancja". „Wielki doradca".
Dłoń mi drży, gdy podnoszę ją do szyi. Przełykam ślinę. Naciskam miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu czułem palący dotyk czyichś rąk. Moje mięśnie tężeją... Ale ból nie nadchodzi. Znikł zupełnie. Nie ma ani jego, ani żadnych śladów. Zmian na skórze. Zupełnie jakby to wszystko, to poczucie, że teraz, właśnie teraz umieram, było...
Kiedy ja to czułem! Zbyt wyraźnie, by mogło okazać się złudzeniem. Smród krwi. Żar, który trawił me ciało. I myśl, myśl kotłująca się w głowie. Ni to przebłysk świadomości, ni to sygnał wysłany przez instynkt.
„Powietrza".
— Co się... — urywam, gdy własny głos rozbrzmiewa mi w uszach. Głos niełamiący się, niezachrypnięty. Zaskakująco... zwyczajny. — Co się stało?
Carmen obraca się do mnie przodem. Marszczy brwi. Prostuje plecy, brodę trzyma wysoko. Gdy bierze głęboki wdech nosem, jej pierś unosi się. Nie muszę długo szukać w pamięci, by wiedzieć, co oznacza ta postawa.
Bellum jest wściekła.
— Jaki mamy dzisiaj dzień? — Dopiero gdy pochyla się nade mną, uzmysławiam sobie, że siedzę na ziemi. Zrywam się na równe nogi i otrzepuję z piasku.
— Co to za pytanie? — Absurd. Cała ta sytuacja to jeden wielki absurd. I chociaż czuję, że nie tak powinienem się zachować, uśmiecham się pod nosem. Zaraz jednak dostrzegam w twarzy córki barona coś, co każe mi natychmiastowo spoważnieć. — Dwudziesty czwarty... Nie, dwudziesty piąty dwunastego miesiąca.
— Nareszcie nasz królewicz powrócił do życia! — Carmen klaszcze w dłonie. Przygryzam wargę, walcząc z przemożną chęcią odpowiedzenia na jej kąśliwy ton. — Jak jaśnie panu wiodło się po drugiej stronie?
— Zemdlałem?
Zamiera w bezruchu. Wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami. A kiedy już przymierzam się do obrócenia wszystkiego w żart, wybucha śmiechem. Pogardliwym i nieznośnie piskliwym.
— Zemdlałeś...? Ach, tak, przypominam sobie! Przez „omdlenie" masz na myśli przeszkodzenie nam w grze tylko po to, żeby na nas pokrzyczeć? A może chodzi ci o twoje cudowne wywrócenie się, gdy spróbowałyśmy cię uspokoić? Rzeczywiście. — Kiwa głową. — Chyba coś takiego miało miejsce...
— O czym ty mówisz? — Bredzi. Postradała zmysły albo...
Albo to ja oszalałem.
— Och, każdy na swój sposób rozumie pewne rzeczy — stwierdza obrzydliwie słodkim głosem. — Ale to, co ty wyprawiałeś, nikt zdrowy na umyśle nie nazwałby...
— Carmen.
Wzdrygam się, gdy moich uszu dochodzi niski, chłopięcy wręcz głos. Rozglądam się i wtedy ją zauważam: księżniczka Delectantque stoi naprzeciw mnie, z boku. Wzrokiem błądzi gdzieś za moimi plecami. Odruchowo oglądam się za siebie. Nie licząc zgrai unoszących się ponad żywopłotem muszek, nie dostrzegam niczego, co do tego stopnia mogłoby przykuć jej uwagę.
CZYTASZ
Arkadia
FantasyŚnił o przyszłości. Widział ją. Sieć utkaną z pajęczych nici i kropel rosy. Wiła się wokół niego, wpijała w skórę. Każde szarpnięcie, każde wierzgnięcie nogami - wszystko na marne. Białe włókna tylko zaciskały się na siniejącej szyi mocniej, dusząc...