Wybiegam z sali gdy tylko dzwonek zadzwoni o 09:45. Tłumy uczniów wyvhodzących z zakończonych lekcji spoglądają na mnie. Mówią coś po cichu. Wiem, że to o mnie. Musi być o mnie. Czuję na sobie setki par oczu. Obserwują. Widzą, jakka jestem beznadziejna. Cieszą się z tego. Cieszą się z moich porażek. Dlatego zamiast iść do pracowni informatycznej kieruję się do toalety. Zamykam się w środkowej kabinie. Białe drzwi zatrzaskują się. Siadam na desce. Trzęsą mi się dłonie, ręce, nogi. Łapię oddech. Po policzkach obficie lecą mi łzy. Zielony kwiat na ścianie zamazuje mi się. Nie widzę wyraźnie żadnego z zapisanych czarnym markerem inicjałów par. Tusz z rzęs spływa na szyję. Słyszę dzwonek oznajmiający koniec czasu wolnego. Dziewczyna z kabiny obok wychodzi. Zostaję sama. Nie idę na lekcję. Podchodzę po cichu do lustra nad umywalką. Rozmazany obraz na chwilę wyostrza się. Rozmazane, czarne pręgi łączą się z jasnym korektorem gdzieś w okolicy kości policzkowych. Włosy w nieładzie. Małe, brązowe oczy, które się poddały. Odchodzę kawałek dalej. Odbija się cała moja sylwetka. Grubas. Spaślak. Obrosłam tłuszczem. Brzydka i gruba.
Te myśli przepełniły czarę goryczy. Wyjęłam z plecaka moją jedyną przyjaciółkę. Żyletka. Tylko ona mi została. Zawsze jest jak jej potrzebuję. Dzisiaj użyję jej po raz ostatni. Wracam do kabiny. Siadam, opierając się o zimną ścianę. Znów płaczę. Jednym, zdecydowanym ruchem podcinam sobie żyły lewego nadgarstka.