Rozdział 1

15 2 2
                                    

Chiseleen wysiadła z samochodu. Jej oczom ukazał się rozmyty budynek szpitalu Arkham. Przed jego bramą tliły się dwubarwne światła syren samochodów policyjnych. Było ciepło, właściwie duszno i gorąca, a podmuchy wiatru były tak niewielkie, że Chise musiała wycierać pot rękawem narzutki.
Jej serce biło mocniej, a źrenice rozszerzały się przy każdym zawyciu syren karetki. Głęboki, ale szybki oddech ukłuwał ją w serce za każdym razem.

Przed żółtą taśmą kłębiły się tłumy spoconych ludzi, szarpiacych się o najlepsze miejsce do przypatrywania się pracy policjantów. Było ich dużo, chociaż do sprawy zabójstwa i zbiegu że szpitala psychiatrycznego to nie wydawało się dziwne. Chiseleen pobiegła od razu do taśmy, wbijając się w tłum nieznanych osób. Na maskach radiowozów leżały mapy, a wkoło stali zdezorientowani funkcjonariusze, co chwilę rozglądając się wokoło.
-Panna Galanhall? - rozległ się męski głos o wysokim brzmieniu. Charakterystyczny dla ordynatora.
Chiseleen odwróciła się odruchowo. Mężczyzna miał na sobie błękitny kitel, a po jego twarzy spływała łza. Zwykle silny, teraz ewidentnie poruszony i zdołowany.
-Co się tutaj stało? - odkrzykneła szatynka próbując przekrzyczec szalejacy tłum.
-Panna Tina i Semilla nie żyją. - odparł.
Chiseleen nie dziwiło jego poruszenie. Panną Tina była najstarszą pielęgniarką w zespole. To ona gościła Ordynatora, kiedy dopiero zaczynał w Arkham. Chiseleen bardzo ją lubiła, jednak Tina nigdy nie okazywała jej wyjątkowego zaufania. Dla innych milusieńka pani, Chise próbowała nauczyć wszystkiego na jej sposób.
Semilla natomiast była żoną Ordynatora, prowadziła bufet szpitalny, zawsze rozdawała dobre jedzenie. Żaden pacjent szpitala nigdy nie skarżył się na jej specjały. Nie mieli dzieci. Semilla była bezpłodna, więc była największym skarbem Ordynatora.
-Boże - szepnęła Chise - przykro mi.
-Panna Galanhall? - usłyszała zza pleców kobieta i odwróciła się, chwilę jeszcze patrząc na żałobnika.
Dwóch funkcjonariuszy patrzyło na nią badawczo. Jeden z nich sięgnął za kurtkę i wyjął swój identyfikator. Widniało na nim stare zdjęcie i nieczytelny napis.
-O co chodzi? - odparła szatynka ocierając rękawem pot.
-Chcieliśmy z panną porozmawiać na komisariacie. Że szpitala zniknęło osiem zakladniczek, w tym pani przyjaciółka, Millie Westroad. Podejrzewamy, że uprowadził je jeden z zbiegłych pacjentów, wraz z Harleen Quinzel.
-O moj Boże, jak mogę wam pomóc? -spytała zatroskana dziewczyna, spoglądając zza ramienia policjantów na ludzi szamoczących się pod bramą.
-Myslę, że ma pani jakieś dane dotyczące miejsca pobytu Quinzel. - Rozległ się głos. Ordynator stanął, a jego oczy nagle zrobiły się puste, jakby mimo tych lat praktyk cały czas nienawidził Chiseleen. To mógł być dla niego szok, ale wszyscy mogli potwierdzić, że Chise nie ma z tym nic wspólnego!
-Dobrze, czy mogłabym się najpierw rozejrzeć?
Funcjonariuz kiwnął głową na znak i opuścił wzrok.

Chiseleen przechadzała się pomiędzy taśmami i odbijała się od ludzi, rozpaczliwie szukających informacji na temat bliskich. Kilkakrotnie usłyszała już słowo 'Joker'. Wiedziała kim jest. Kilka miesięcy temu dawał o sobie znać głównie podczas napadów na niewielkie banki i sklepy, ale gdy zaczął publikować filmy podczas tortur, zrobiło się o nim głośniej. Wkrótce stał się najgorszym i najbardziej zepsutym mordercą w historii Gotham.
Rozglądała się po budynku, szukając przerwy w żółtej neonowej taśmie. Chciała szybko dotrzeć do swojego gabinetu, gdzie trzymała ostatnie zdjęcie swojego zmarłego ojca. Coraz bardziej bała się, iż szpital może nie pociągnąć dłużej.
Przekroczyła taśmę w miejscu, gdzie nie było ani jednego policjanta, a ta szybko pękła pod naciskiem niezdarnej stopy szatynki. Przed nią murowała się wysoka ściana praktycznie bez okien, pokryta tynkiem, który z biegiem lat poodrywał się i poodpadał, odkrywając szarą cegłę.
Ściana ciągnęła się na wysokość około trzydziestu metrów. Dziewczyna podążyła do jednego z bocznych wejść, którymi niekiedy uciekała z pracy kwadrans przed czasem. Wiatr wzmogł się, a taśmą targał bardzo silny podmuch, przez co dało się usłyszeć okropny, wibrujący dźwięk. Przez ciało szatynki przebiegł dreszcz, który i tak szybko ustąpił strachowi.
Uchyliła drzwi. Wszystko było zupełnie inaczej. Ech, spodziewała się całkowitej ruiny, ale przecież wszystko było w należytym porządku. Kilka papierosów walało się po korytarzach, noszę stały oparte o ścianę, w której była wybita dość głęboka szczelina.
Zanim dziewczyna dotarła na drugie piętro, minęła kilka znacznych śladów czyjejś obecności, a także wszędzie rozrzucone karty z wizerunkiem tańczącego Jokera. Mimowolnie prychneła, gdyż przypomniała sobie telewizyjne raporty z jego zabójstw. Tam także dużą rolę odgrywały karty.
Otrzepała spodnie i sięgnęła po klucz, gdy nagle poczuła silny uścisk w okolicy nadgarstka. Zanim się obejrzała jej ręce były już za plecami, a klucz na ziemi.
-Co tu robisz? Czy zdajesz sobie sprawę, że to teren zamknięty? - rozległ się niski męski głos starannie zmodulowany. Odwróciła głowę, ale było ja stać tylko na niewielki ruch, została całkiem obezwładniona. Odwróciła głowę i poczuła dotyk na szyi. Została zmuszona do podniesienia głowy ku górze.
- Czego tutaj szukasz? Chcesz, aby Joker cię znalazł?
Odetchnęła głośno.
-Szukam swoich rzeczy. Jestem pielęgniarką. Puść mnie.
Odczuła powolne rozluźnienie uścisku, a jej dłonie znów mogły się poruszać. Odwróciła głowę i ujrzala głęboką czerń maski Batmana.
Widziała go już kiedyś. Pewnego dnia dostrzegła go stojącego na wysokiej wieży zegarowej. Nie bała się wtedy. Już wczesniej wiedziała o jego istnieniu. Podziwiała go odkąd Gotham zaczęło o nim mówić.
-Batman? - spytała rozmasowując obolała nadgarstek.
-Nie nikt inny. Zmywaj się stąd, póki Joker nie czatuje na kolejne zakładniczki w kitelkach.- odparł mężczyzna. Był wysoki, miał sporą, metalową zbroję. Wyglądała na chromowany metal, jednak Chise nie widziała czegoś takiego nigdy wcześniej. Jego maska zakrywała ponad połowę twarzy, a widać było widać tylko barwę oczu i usta.
-Czy Joker jest groźny?- spytała zszokowana szatynka podnosząc klucz z ziemi. Nadal odczuwała ból w nadgarstku, ale wiedziała, że jest z osobą, która niczego jej nie zrobi. Czuła się bezpiecznie, mimo iż była w szpitalu, w którym popełnione zostało morderstwo.
-Wracaj do domu. - Wysunął okno do góry mężczyzna, po czym wspiął się na parapet.- Przy okazji, przepraszam za nadgarstki. -Nie czekając na reakcje wdrapał się na trzecie piętro pozostawiając Chise samą sobie.

Love In GothamOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz