Rozdział 2

12 1 0
                                    

6 miesięcy po ostatnich wydarzeniach.

- Sandereen, reanimuj go!
- Dzwońcie po karetkę!
- Chiseleen, biegnij po nakładki do sztucznego oddychania!
Głowa Chise wibrowała od hałasu. Wiatr szumiał w jej uszach, a zimowe podmuchy uderzały o maski samochodów.
Biegła pod wiatr do samochodu, by szybko dopaść apteczkę.
Burmistrz nie może umrzeć.
Dotknęła jej opuszkami palców.
Burmistrz nie może umrzeć.
Sprawnie przeprowadziła reanimację.
Burmistrz nie umarł.

-Burmistrz nie umarł! Dzięki naszym kochanym pielęgniarkom! Brawa dla nich!
Chise Otrzepala sukienkę z kurzu nerwowym ruchem. Nie lubiła takich sytuacji, kiedy ktoś oklaskiwał ją. Ją i Sandereen.
-Czas teraz na sowite podziękowania od samego burmistrza Gotham. Oto tort dla wszystkich.
Cała sala wypełniła się ludźmi. Każdy pchał się do jedzenia, nie dając pielęgniarce złapać oddechu. Wybiła się z tłumu kłębiącego się w wysokiej sali w poszukiwaniu przyjaciółki. Rozglądała się wielokrotnie, wodząc wzrokiem po wysokich posagach i pięknych zdobieniach. Przeszła powolnym krokiem po posadzce spoglądając na wysokie okna. Plątała się w długiej beżowe sukni, a w dodatku czuła się całkowicie sama wśród wielu wysokoceninonych osobistości, których za nic nie potrafiła od siebie rozróżnić.
-Snoby...-szepnęła.
-Jesteś! - usłyszała Chise wysoki ton głosu. Odwróciła się instynktownie i ujrzała przyjaciółkę dzierżącą kieliszek szampana w towarzystwie burmistrza i innego dość wysokiego mężczyzny.
-Panno Galanhall, to Pan Wayne.
-Dzień dobry - mruknęła zawstydzona szatynka i podała rękę w geście uścisku.
-Mówiłem panu, że jest nadzwyczaj urodziwa, jak jej koleżanka - burmistrz spojrzał znacząco na Sandereen. - Miałem szczęście, że ratowały mnie z opresji takie superbohaterki.
-Ma Pan rację, niczego im nie brakuje - odezwał się błyskotliwe towarzysz burmistrza. Zapadła głucha cisza. Chiseleen wbiła wzrok w posadzkę. Była piękna, ułożona z ręcznie zdobionych płyt mozaikowych. Gdzieniegdzie elegancka biel, gdzieś indziej złoto, wizytówka bogatego burmistrza. Właściwie wszyscy tutaj szastali pieniędzmi, mieli ogromne, świetnie prosperujace firmy - jedynie dwie pielęgniarki były tutaj gośćmi jakby z innej planety. Chise surowym wzrokiem patrzyła na tych wszystkich bogaczy, którzy mogą robić wszystko, kupić wszystko i mieć wszystko. Sandereen natomiast czuła się wspaniale. Wyglądała, jakby to wszystko stało dla niej otworem, ale nie rozumiała, że to nie jest takie proste. Przestawała z burmistrzem prawie całe przyjęcie, a jeśli nie, to szczerzyła się do któregoś z miliarderów. Tak samo było tutaj, zero wstydu i skromności. Może i była najlepsza przyjaciółka Chise, ale to zdecydowanie było do poprawki.
-No to może zatańczymy? - spytała Sandy pana Wayne'a. Chise przewróciła oczyma i czuła jakby zapadła się pod ziemię. Odruchowo uśmiechnęła się do dziewczyny. Spojrzała na mężczyznę. Wydawał się wyjątkowo zakłopotany. Może dlatego, że to kobieta poprosiła go do tańca? W każdym razie Chiseleen nie chciało się tego dochodzić.
-Dobrze, niech będzie.- odparł, po czym podszedł do Sandy i odeszli z tłumu.
Dopiero teraz Chise zauważyła jak bardzo przystojny jest Wayne. Miał czarne, krótkie włosy i ciemnoniebieskie oczy. Dziewczynie od początku towarzyszyło uczucie, że gdzieś wcześniej już go widziała, zwyczajnie kojarzyła jego rysy twarzy. Miał też dobrze wypracowaną sylwetkę, jednak prawdopodobnie większość jego atutów zakrywał czarny, elegancki garnitur. Odeszli w tłumie, a Chise nadal nie mogła poradzić sobie że świadomością, iż gdzieś widziała bogatego pana Wayne'a. Przecież nigdy nie bywała na galach, przyjęciach i bogatych, wytrawnych wystawach. Może spotkała go na ulicy?
-Przepraszam na moment- uśmiechnęła się do burmistrza Chiseleen, kiedy ujrzała idąca w jego stronę żonę. Była piękną kobietą, jednak gdy woda sodowa uderzyła jej do głowy i zaczęła pałętać się po szpitalach medycyny estetycznej, stała się napompowaną lalką o ogromnych ustach. Może i ona również to przeżywała tak jak jej mąż, ale on sam chciał wziąć rozwód i zostawić panią Amy. Koniec końców skończyli na terapii małżeńskiej u prywatnego terapeuty.
Chiseleen podążyła do toalety, wymijając grupy rozweselonych osób. Mnóstwo ludzi zajadało się tortem, a jedna grupa opowiadała dość sprośne żarty.
-Nie wierzę. Czy tacy bogacze mogą pozwolić sobie na takie opowieści? - szepnęła Chise wchodząc na wysokie schody prowadzące do antresoli z fikuśną balustradą. Oparła dłonią o złotą poręcz i wspięła się na wysokość. Gdy była już na górze, omiotła wzrokiem ogromną salę, poszukując swojej przyjaciółki. Nie mogła jej dostrzec, więc zostawiła to i rozejrzała się w poszukiwaniu lustra. Wisiało w pobliżu wyjścia, otoczone złotą, ozdobną ramą. Bez zastanowienia podążyła do niego, poprawiając sukienkę zagiętą pod wpływem uścisku zdenerwowanych rąk. Miała tak od zawsze, gdy tylko się stresowała, bądź wpadała w zakłopotanie, ściskała róg bluzki lub sukienki, dając upust swoim emocjom. W tłumie słyszała pojedyncze zdania, z czego wywnioskowała, iż nikt nie przyszedł tutaj świętować uratowanego życia burmistrza, a przyjęcie traktowano jako zwyczajne spotkanie towarzyskie.
-Pano Galanhall- w lustrze odbijała się widoczna sylwetka Wayne'a.
-Tak? - odwróciła się Chise, odruchowo chwytając za róg sukienki z beżowego materiału. Stał przed nią z rękami w kieszeniach.
-Nie dałem rady się przedstawić, nazywam się Bruce Wayne. Chciałem jeszcze raz podziękować za uratowanie naszego poczciwego burmistrza. - odezwał się lustrując szatynkę.
-To drobiazg. Jestem pielęgniarką w Arkham, więc jestem tego nauczona. To mój obowiązek. - uśmiechnęła się Chiseleen.
-Oczywiście. Mam nadzieję, że otrzyma Pani za to jakieś odpowiednie wynagrodzenie. - odparł mężczyzna.
-Sądzę, że najlepszym wynagrodzeniem będzie zatwierdzenie praktyk.- uśmiechnęła się szatynka - Od czasu ostatniego wypadku w Arkham, Ordynator stracił do mnie zaufanie.
Wayne podniósł wzrok. Wyglądał na zamyślonego.
-Czy my się już wcześniej gdzieś nie spotkaliśmy? - przerwała ciszę dziewczyna.
-Emm. Możliwe. W końcu ja również często pojawiam się na ulicach i sklepach. - odpowiedział wyrwany z myśli.
-Naprawdę? Myślałam, że ma pan od tego ludzi. - zażartowała.
Wayne uśmiechnął się, a z tłumu wyłoniła się Sandy. Sandereen była dość ładną dwudziestotrzylatką, miała srebrne oczy, które zawsze świeciły się w rozbawieniu. Jej jasne kręcone włosy przyciągały wielu adoratorów, dlatego Chise nie zdziwiła by się, gdyby udało jej się odnaleźć jakiegoś bogatego mężczyznę. Dołączyła do Arkham w zastępstwie za Pannę Tinę zaledwie na kilka tygodni, jednak wkrótce zagościła tam na stałe. Zawsze zdobywała wszystko swoją błyskotliwoscią i urokiem.
-Chise, wracajmy. Rozbolała mnie głowa. - odezwała się dziewczyna łapiąc się za czoło.
-Pan wybaczy, Panie Wayne. Było mi bardzo miło.

***

-Naprawdę boli Cię głowa? - spytała Chise wychodząc na ulicę. Sandereen wyglądała na całkowicie zdrową.
Dziewczyna roześmiała się.
-Po prostu miałam dość tego sztywnego towarzystwa, chodźmy lepiej na jakieś biedne piwo i hamburgera. - zawołała Sandy.

Love In GothamOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz