James Torn przez chwilę bębnił palcami o dach samochodu błyszczący się od dużej ilości wosku, ciągle bijąc się ze swoimi myślami. Ponownie życie nabrało dla niego rozpędu i ponownie, ku swemu niezadowoleniu, to była jazda bez trzymanki. Tyle że znów był w nie zamieszany nieproszony gość, którego wolał widywać od czasu do czasu, kiedy mu to odpowiadało i kiedy miał na to ochotę. Nie mógł zamknąć oczu i przeczekać, aż wszystko minie. Dobrze wiedział, że od teraz musi mieć oczy dookoła głowy i chociaż na parę dni zapomnieć, że na świecie są ludzie równie ważni, co on sam, a może nawet i ważniejsi, choć z tego nie do końca zdawał sobie sprawę, albo i nie chciał.
Nie mogąc pogodzić się z zaistniałą sytuacją, ale i wiedząc, że nie ma na nią żadnego wpływu, zaklął siarczyście pod nosem i gwałtownie wsiadł do środka, od razu zapinając pasy bezpieczeństwa. Zastanawiał się, kto teraz zachowuje się jak przestraszony dzieciak – on sam czy jego syn.
Och, oczywiście, że on sam. W oczach wielu był prawą ręką Boga, który od czasu do czasu robił sobie krótki urlop z racji masy obowiązków – modlitw wyszeptanych lub wypowiedzianych na głos to tu, to tam czy też groźnych wypadków, z których nie każdy mógł wyjść cało; to zależało od jego woli. Ale w głębi duszy Torn wiedział, że był jednym z największych tchórzy, jacy chodzili po ziemskim padole. Na dodatek był bardzo dobrze skrytym tchórzem – nikt się jeszcze nie połapał w jego chorej grze, w której oszukiwał przede wszystkim samego siebie.
– Tak. – James potarł spoconymi dłońmi kolana, a następnie odpiął dwa górne guziki grafitowej koszuli w białe prążki. Jakimś dziwnym trafem nagle zrobiło mu się gorąco i miał wrażenie, że cały świat wiruje mu przed oczami.
To był dopiero pierwszy dzień, właściwie to jeszcze się na dobre nie rozpoczął, a już miał dosyć. Zastanawiał się, jak te dwa tygodnie sam na sam z Benjaminem będą wyglądały – co będą robić, co ma z nim począć, gdy pójdzie do pracy, bo, umówmy się, jego harmonogram kolidował, i to dość mocno, ze szkołą jego wiernej małej kopii. Głowił się, gdzie mógłby go zabrać w wolnym czasie czy też lepszą opcją byłoby wybranie zacisza domowego z telewizorem w tle, nie zamieniając przy tym ze sobą ani słowa. Cholera, nawet nie miał pojęcia, w jaki sposób zapewnić mu godziwe, zdrowe posiłki, ponieważ nie pałał miłością do gotowania, co więcej, miał dwie lewe ręce, gdy w grę wchodziło bratanie się z garnkiem czy patelnią. Tylko zaparzenie herbaty nie sprawiało mu żadnego problemu. Lodówkę miał za to zapchaną stertą mrożonek i daniami gotowymi, a nie sądził, że to będzie odpowiadać jego synowi. Monic miała fioła na punkcie zdrowej, bogatej w mnóstwo składników odżywczych żywności, więc nic dziwnego, że Benjamin zaczynał dzień od soku ze świeżo wyciskanych pomarańczy, a kończył go na chrupaniu marchewki. Słodycze były jedynie od święta.
Torn był przestraszony niczym struś chowający głowę w piach, i te malujące się przed nim długie dwa tygodnie wcale mu nie pomagały w zwalczaniu paniki.
Niepewnie zerknął na odbicie swojego syna w lusterku wstecznym i od razu napotkał jego ciekawy, może i odrobinę kpiący wzrok, tego ostatniego nie był do końca pewien. Przez cały czas Benjamin go obserwował, nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Dlaczego nic nie mówisz? – Mężczyzna musiał przełknąć gulę w gardle, zdającą się ważyć tonę.
– Czasami lepiej zamilknąć, gdy nie ma się nic ciekawego do powiedzenia. – Torn na moment zdębiał, a Benjamin odwrócił głowę w stronę szyby, przez którą było widać jego dom. Dom, który lubił i nie lubił zarazem.
– Całkiem trafne słowa. – Pokiwał z uznaniem głową.
– Mamy, to mamy słowa, ale myślę, że ma rację.
CZYTASZ
Meet me halfway
RomantikW życiu wielu osób dochodzi do punktu zwrotnego. Może nim być przeprowadzka, rozwód lub praca. Jednak czasami bywa tak, iż te zmiany okazują się punktem krytycznym, który nie ma końca. I tak było w ich przypadku. Florence i Noah wiodą życie, jakiego...