Day I

137 20 2
                                    

It's like I'm frozen, but the world still turns
Stuck in motion, but the wheels keep spinning 'round"


Koncert powoli dobiegał do końca, więc wyłączyłam aparat i przewiesiłam go sobie przez ramię. Zrobiłam dzisiaj wystarczająco dużo zdjęć, nakręciłam nawet kilka krótkich filmików, które zamierzałam później jakoś zmontować i wrzucić na stronę zespołu. Wypadałoby również umieścić jakieś zdjęcia na Instagramie, ale żeby to zrobić pierwsze musiałam je wybrać, co zajmowało trochę czasu. Bezsenność w tym wypadku była całkiem fajną sprawą.

Nie byłam pracoholiczką. Uwielbiałam spać. Mogłabym to robić godzinami. Uwielbiałam tą błogość, brak świadomości i pustą głowę. Nie myślałam o tym całym bagnie, w którym tonęłam, nie myślałam o tych wszystkich obowiązkach, które czekały na mnie każdego dnia. Była to moja jedyna ucieczka. Ale świat chyba wyjątkowo mnie nie lubi, bo i tą drogę mi odciął. Spałam maksymalnie dwie godziny, przy dobrych wiatrach. I nic więcej.

A jedyne czego teraz chciałam to uciec od tego, zasnąć. Mieć pustkę w głowie. Podobny efekt wywoływały we mnie już tylko narkotyki i antydepresanty, ale nie było mnie stać ani na jedno, ani na drugie. Byłam spłukana, załamana, beznadziejnie zakochana i tonęłam, ciągnąc za sobą osoby, przed którymi długo się wzbraniałam.

Nie mam nic przeciwko cierpieniu i destrukcji, jeśli dotyczy ona tylko mnie. Jeśli mam być szczera, kompletnie o siebie nie dbałam. Miałam gdzieś jak się czuję i czy jestem bezpieczna. Traciłam zmysły, ale nic z tym nie robiłam, przyjmowałam to na siebie. Nie mogłam myśleć o sobie, nie mogłam być samolubna, póki ode mnie zależało życie i zdrowie taty. Od kilku lat nie liczy się dla mnie nic więcej. Tylko on. I za każdym razem, jeśli chociażby pomyślę, że miałby nagle zniknąć z tego świata, zanoszę się rzewnymi łzami. Bo on jest jedynym, co mnie tutaj trzyma. Jest jedynym, przez co nie pozwoliłam pochłonąć się ciemności.

Zespół zszedł ze sceny, a ja przedarłam się przez barierki i wspięłam się na nią. Musiałam poczekać, aż fani opuszczą halę, a wolałam to zrobić bez ataku paniki i kolejnych siniaków na ciele. Ci ludzie byli niesamowici, a ich oddanie względem tej piątki debili było godne podziwu. Mimo to byli niepowstrzymani i niemiłosierni. A ja miałam tylko metr siedemdziesiąt pięć i łatwo było mnie pominąć.

Amfiteatr pustoszał stopniowo, powoli. Ludzie byli niczym żywa fala, poruszając się zgodnie i synchronicznie. Patrzyłam, jak ostatnia osoba znika w przejściu, czując na twarzy chłodny, letni wietrzyk.

Od rana strasznie padało, a prognozy wcale nie były obiecujące. Ale ja lubiłam taką pogodę. Lubiłam słuchać szumu deszczu, lubiłam patrzeć w ciemne, kłębiące się na niebie chmury. Lubiłam składać parasol i wyciągać twarz ku górze, pozwalając kroplom spływać po niej strumieniami. Wyobrażałam sobie wtedy, że deszcz mnie oczyszcza. Zabiera wszystkie problemy. Ale tak nie było. I choć po deszczu zawsze słońce przebijało się zza chmur, dając nadzieję na lepsze jutro, to ja nie pozwalałam światłu na omamienie moich myśli. Bo nie ważne jak jasno świeci, mrok mojej duszy pozostaje niezmącony.

~

Przetarłam oczy, które powoli zaczynały protestować przeciw ostremu światłu, które emitował ekran. Chętnie bym go przyciemniła, jednak kiedy pracuje z grafiką, najlepiej mi jest przy pełnej jasności. Zresztą, właśnie ładowałam pliki, aby udostępnić je na stronie, nie było sensu, bym grzebała w ustawieniach.

Porządkowałam biurko, żeby zostawić je w stanie, w jakim je zastałam, gdy silne ramiona otoczyły moje drobne ciało i przycisnęły do umięśnionego torsu. Uśmiechnęłam się delikatnie, wyczuwając w powietrzu zapach pomarańczy i świeżo ściętego drzewa. Uwielbiałam te perfumy Luke'a i choć nigdy mu tego nie mówiłam, on jakby podświadomie zaczął używać je częściej.

7 Days on the Earth | L.H.| {someday}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz