Zarzewie

681 56 33
                                    

Nosiła jego magię w sobie. Stworzył ją na nowo. Jego da'len*.

To nie był przypadek. Tylko głupiec mógłby wierzyć w zbiegi okoliczności. Była nieuniknioną koniecznością pasma jego błędów i pomyłek. Żywym wyrzutem sumienia. Żalem, cierpieniem i smutkiem. Nadzieją i odkupieniem.

Przeszkodą. Tak pomyślał na samym początku. Kolejnym uwikłaniem, którego bez większych sentymentów mógł się pozbyć. Przez moment nawet miał ochotę. Jej smukły kark kusił kruchością i nagłą wizją odzyskania potęgi. W każdym razie tej jej części, którą nieświadomie posiadła. Z pogardą podszytą odrazą zepchnął pokusę na skraj świadomości. Nie mógł. Potrzebował jej.

Filigranowej niewinnej, młodej i niedoświadczonej - zaśmiał się w duchu gorzko nad przewrotnością przeznaczenia. Musiał, a wkrótce - zaniepokoiło go to niechciane doznanie - chciał ją chronić. Również przed samym sobą. Swoimi emocjami, prawdą. Ufała mu tym naiwnym młodzieńczym zaufaniem, nie złamanym jeszcze przez życiowe rozczarowania ludźmi, światem. Chronił więc zanim okrzepnie, nabierze większej pewności siebie. Najlepiej jak potrafił. W równym stopniu własnym doświadczeniem, umiejętnościami, co półprawdami i kłamstwem.

Była w niej prostota i szczerość. Czasem miał wrażenie, że nie zdawała sobie sprawy jaki wpływała na ludzi, ich życie. Jak kształtowała swoją i ich rzeczywistość. Nie był w niej pychy nie obcej tym, którzy nabyli władzę przypadkowo, nie z urodzenia, które wielu pozwoliłoby nabrać dystansu i wyzbyć arogancji. Była uroczym ewenementem w świecie, którego nie znał i nie miał ochoty poznawać, a który podobnie jak ona był następstwem jego niedoskonałości, zgubnej wiary w dobre intencje własnych poczynań.

Była nieświadomym piewcą wolnej woli, choć on sam jej własną ograniczył. Jedyną stałą w bezkresie entropii tego świata. Świadomość całokształtu paliła boleśnie, jak cios wymierzony w splot słoneczny. Tym mocniej, że początkowa niechęć przerodziła się w lęk przed skrzywdzeniem jej jeszcze bardziej - wszystko czego się tknął obracał w niwecz. Strach zaś walczył z pragnieniem bliskości.

Wciąż czuł pod palcami, pamiętał fakturę jej skóry, włosów. Zapach. Intensywny od gorączki i bólu powodowanych piętnem powstałym z jego winy. Stygmat, który będzie nosić do śmierci. Majaczyła w malignie, drżała w paroksyzmach cierpienia, którego był przyczyną i któremu starał się ulżyć. Zasypiała wtedy niespokojnym snem w pozycji embrionalnej, zaciskając jatrząca zielenią dłoń. Mocno. Boleśnie raniąc paznokciami do krwi.

Zdarzało się, że podczas snu padały z jej ust słowa.Czasem wyraźne. Imiona, strzępki wspomnień. Urwane zdania pozostawiające wiele domysłom i jeszcze więcej spekulacjom. Była zagadką.

Raz, trzymając jej głowę na własnych kolanach wodził kciukiem po jej kościach policzkowych, kreśląc wzory za delikatną, subtelną linią vlasllin - co za ironia, nosiła tatuaż poświęcony Mythal - wtedy otworzyła po raz pierwszy oczy. Ich kolor przywodził na myśl chłód i toń górskiego jeziora. Z jej ust padły słowa, na których dźwięk stężał, a strach przebiegł zimnym dreszczem po kręgosłupie. Imię. Jasnym, wyraźnym głosem wypowiedziała jego prawdziwe imię. Chwilę później jej ciężkie powieki opadły i znów straciła przytomność. A on przez dłuższy czas gubił się w domysłach czy to przypadek, czy efekt magicznego wiązania. Przestał, wiedząc, że nie będzie miało to znaczenia jeśli ona umrze.

Nigdy więcej podczas tych dni, gdy badał kotwicę - tak nazwał piętno - nie pozwolił sobie na podobną poufałość, spychając najgłębiej jak potrafił poczucie winy i rosnącą z dnia na dzień nadzieję, na przeżycie więźniarki.

Żaden z jego towarzyszy - on chyba najmniej - nie wierzyli, że fosforyzujące zielenią, wydarte Pustce znamię nie zabije jej. Już sam fakt, że fizycznie przeszła przez Pustkę - zwykła śmiertelniczka - i nadal żyła, zakrawał na cud, a te rzadko miały w zwyczaju chodzić parami. Ale ona była silna. Przeżyła.

Nie było go przy niej, gdy na dobre odzyskała przytomność. Zobaczył ją ponownie prowadzaną przez Cassandrę, w drodze do pierwszego wyłomu. Z obciętymi włosami wyglądała na jeszcze młodszą i drobniejszą. Nie przyzwyczajona do krótkich, zabawnie sterczących blond wicherków, przeczesywała je nerwowo raz po raz smukłymi palcami. Włosy - pomyślał - odrosną, jej życie natomiast - był tego pewien - nigdy nie wróci na stare koleiny. Wybuch podczas konklawe zabił wszystkich obecnych na ceremonii, oprócz niej, i zmienił wszystko.

Ona zmieniała wszystko. Była skutkiem jego nieudolnych działań i przyczyną dzięki której cień szansy na ratunek tego, co pogrzebano w eonach przeszłości stał się wyraźniejszy. Tak jak przypuszczał, kotwica na jej dłoni pozwalała otwierać i zamykać wydarte magiczną eksplozją szczeliny w niebie, z których wysypywały się demony. Była kluczem do ich ocalenia. Do jego zbawienia.

Ironia losu. Dalijka - lekki, mimowolny syk pogardy wyrwał się z jego ust - nosząca nieświadomie w zwojach vallaslin niewolnicze jarzmo, miała być jego katharsis. Nie mógł uciec przed rezultatami własnych błędów, ale mógł unikać jej. Starał się. Próbował. Zniechęcał, nie kryjąc braku szacunku do jej rodaków. Było mu nawet przykro, gdy po ostrych słowach na temat ich ignorancji i zmiłowania do pielęgnowania fałszywych mitów i historii, zgasił uśmiech nie tylko na jej twarzy, ale i w oczach. Spytała wtedy skąd tyle w nim złości, a on jak zawsze nie chcąc mówić o sobie, swoich emocjach, kłamać wprost, zmienił temat.

Szalbierz, szarlatan, szachraj. Ten, który poluje sam. To nie jedyne epitety, którymi obdarzył go jej lud. Nie miał zamiaru udowadniać jej, że się myli. Odzierać się z bezpiecznej, fałszywej tożsamości. Pomimo, że skostniałe poglądy jej rodaków wbrew dalijskiemu zamiłowaniu do pielęgnowania błędnych przekonań, nie odcisnęły na niej piętna zupełnej ignorancji.

Z niemałym rozbawieniem odkrył, że w przeciwieństwie do swych rodaków, nie jest religijna. Na pytanie, jak się to mieć miało do funkcji opiekuna klanu, z uśmiechem i wzruszeniem ramion odrzekła, że to nie wiara, ale jej brak jest siłą. Poszerza perspektywę, minimalizuje błędy wynikłe z lęku przed popełnieniem herezji i boskim gniewem.

A Dread Wolf? Zapytał wtedy.

Fen Harel - spiął się wewnętrznie niepewny, spragniony słysząc to imię z jej ust - jest doskonałym przykładem na bezmiar hipokryzji moich współplemieńców - odparła beztrosko po raz kolejny wzruszająca szczuplutkimi ramionami - bo szacunek oparty na strachu jest niczym więcej, jak hipokryzją wynikającą nie tylko z ignorancji, ale i lęku. Wiara - kontynuwała - jest konsekwencją braku odpowiedzialności za siebie, swoje czyny. Ubytkiem w samodzielności i samokontroli. To nie bogowie są sumą i przyczyną naszych niepowodzeń, ale my sami. Nie obchodzą mnie, podobnie jak ja ich.

Zaskoczyła go. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie potrafił ukryć enigmatycznego uśmiechu. Twierdzenie było boleśnie nieaktualne. W każdym razie w jego przypadku. Obchodziła go bardziej niżby chciał.

Pragnął jej i unikał, szukał, a gdy odnajdywał - ignorował. Kochał i okłamywał samego siebie, że pogardza. Samotny, łagodny, cierpliwy apostata krył się za maską fałszywej dumy zbyt często mylonej z zarozumiałością. Alienował na własne życzenie. A Wilk w nim drżał na wąskiej smyczy pożądania i głodu. Zwietrzył zapach, szarpał zniecierpliwiony.

Były w tym i ocalenie i zguba. Obietnica i groźba. 

da'len - dziecko.

DemiurgOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz