Pragnienie.

440 53 33
                                    

Zaciskał dłonie w pięści. Mocno, aż pobielały mu kłykcie. Irytacja, złość i zagubienie nie były uczuciami, które pochwalał. W zasadzie żadna z emocji, których tyle ostatnio doświadczał chwalebna nie była. Nawet nie próbował sobie przypomnieć, kiedy z taką intensywnością doświadczał jakichkolwiek. Zaciśnięte palce boleśnie wpijały się w dłonie. Ból nakazał rozprostować ścierpłe stawy i wierzyć, że w każdym cierpieniu tkwi ukryty sens.

Patrzył jak gra z Varrickiem w kraty i zastanawiał się, czy nie wyczerpała kruchego limitu cudów. Przeżyła Redclif i Azyl. Dręczyły ją koszmary i wyrzuty sumienia. Co noc odprawiała niechcianą pokutę. Za Azyl. Za Alexiusa. Za całe zło, którego nie była ani przyczyną, ani skutkiem. Cierpiała. W milczeniu, ale z tym niezłomnym rodzajem wiary w cuda, właściwej ludziom młodym, nie złamanym zgorzknieniem i cynizmem.

Czuwał przy niej Dorian. A ona zdawała mu się ufać niemal bezgranicznie. Tym solidnym rodzajem zaufania, zbudowanym i ugruntowanym na współpracy i wspólnej traumie.

Oczywiście czytał raporty i znał jej opowieści. Nie doświadczywszy skutków manipulacji czasem, które był przyszłością i przeszłością tej dwójki, a on jedynie nie świadomym tych zabiegów statystą, nie znajdywał zrozumienia dla jej zażyłości z tewinterczykiem. Irytowało, że musi polegać na jej intuicji, która w jego przypadku tak sromotnie ją zawodziła.
On zaś nie mógł zawieść swojego ludu.

Dlatego, nie czekając na cud, chyłkiem, wilczym tropem wietrząc z krwi i pożogi podążył ku niej, gdy ranna i wyczerpana opuszczała płonący Azyl. Ogrzewając własnym futrem, w które bezwiednie wplatała przemarznięte palce szukając oparcia, kiedy padała bez przytomności w głęboki śnieg, pomagał swojemu przeznaczeniu. Jej przeznaczeniu.
Odstąpił, gdy dostrzegł majaczące w zimowej zamieci sylwetki Cullena i Cassandry.

Wtedy na dachu świata, w Górach Mroźnego Grzbietu po raz kolejny, tym razem z własnej woli podarował jej swoje dziedzictwo; Terasyl'an Te'las.
Dom. Twierdzę.

Nie chybotliwe, ciasne aravele, które służyły dalijczykom za mieszkania. Nie uroczy skądinąd ludzki Azyl, którego popioły i ofiary wyznaczały siłę i gniew Koryfeusza. Dał jej spuściznę Arlatanu. Ludzie zaś tytuł i zaufanie. Nikt z nich wtedy, ani później nie widział już w niej szpiega, nie wartej splunięcia dalijki. Przybłędy i apostatki. On sam tę ironię losu uznał za wyborny dowcip.

Był z niej dumny. Kochał i pożądał. Złościł i ekscytował pragnieniami, o których po latach praktyk, braku umiaru i zahamowań, a wkrótce inwencji i w końcu nudy, zapomniał. Niemal.

Czasem siadywała w rotundzie obserwując jak maluje. Cicho, bez słowa. Daleko. Im dalej tym bezpieczniej. Z drobnymi, bosymi stopami na blacie JEGO biurka, profanując bezwzględny porządek JEGO cennych notatek. Uśmiechając lekko, ledwie kącikami ust i mrużąc oczy. Szelma.
Czasem leżała na sofie i śmiała w głos czytając Varricowe romanse i kryminały, lub drocząc i flirtując z Dorianem, przemykała wysoko antresolą, płosząc krzykliwe kruki Leliany.
Niekiedy stojąc tuż obok, patrzyła przez ramię na każde pociągniecie pędzlem. Blisko. Zbyt blisko i zbyt długo. Nie pozwalając skupić się na pracy. Aż dłonie trzymające pędzel zaciskały się w niemej udręce, gdy każdy jej gorący oddech znaczył jego kark. Spalał od wewnątrz gwałtownym płomieniem, by na koniec ciążyć intensywnym pragnieniem w dole splotu słonecznego.
Pod maską obojętności i cynizmu z trudem skrywał trawiący ogień, którym ogarnąłby, zniszczył ją i zniweczył. Małą ćmę. Nieświadomą magii i siły płomienia, którym w akcie i kary i pokuty spaliłby za własne pragnienia i emocje.

Delektując się w myślach nad mnogością i rozmaitością konfiguracji i detali bezwiednie przerywał pracę, malując w wyobraźni obrazy odmienne od tych, które znała ze ścian rotundy. Nad tymi nie drżałaby z zachwytu.

Najtrudniej jednak było skupić się na pracy, gdy jej nie było w pobliżu. Nie mógł znieść myśli, że mogłaby nie wrócić. Że jego dziedzictwo przepadnie, że ona... Że on... Nigdy już nie poczuje pod palcami miękkości jej włosów, zapachu skóry kuszącej wonią elfroot, cynamonu i cytrusów. Że straci kontrolę. Jak wtedy w Zaniku, zaskoczony jej niewinną śmiałością, odpowie z żarem i ledwo hamowaną namiętnością. Że zapomni, zgubi siebie. Ją.
Cel, do którego była jedynie narzędziem.

A obowiązki wzywały. Jego lud czekał.

P.S

Planuję, o ile nie jest to wtórne kontynuację. Nie obiecuję, że szybko. Jedna lub dwie części plus króciutki epilog i tu mam pytanie czy się produkować dalej, czy Wam starczy?



























DemiurgOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz