Jak co dzień usiadłem na pięknie zdobionej, drewnianej ławce. Dziś słońce świeciło wyjątkowo mocno, co było niezwykłym zjawiskiem w Londynie, zwłaszcza, że właśnie rozpoczęła się zima. Rozłożyłem obok siebie wszystkie narzędzia, chwyciłem swój szkicownik, który dostałem w prezencie od sąsiadów, zacisnąłem zęby na ołówku i przymknąłem jedno oko, szukając czegoś godnego mej cudownej uwagi. Uważnie oglądałem nagie drzewa, które jak co roku zrzuciły z siebie liście, co gdy byłem małym dzieckiem uważałem za zabawne, gdyż na tę porę roku wszyscy ubierają coraz więcej, a te potężne dzieła Matki Natury czynił zupełnie na odwrót. Westchnąłem niezadowolony i cmoknąłem łapiąc ołówek w dłoń, błądziłem wzrokiem po zamarzniętym stawie, po podłożu obsypanym zgniłymi liśćmi, po mijających mnie ludziach, którzy byli odziani w grube futra lub płaszcze. Patrzyłem chwilę na dzieci, które właśnie bawiły się w berka, ale i one nie wydawały mi się godne umieszczenia na kartce.
Już miałem zrezygnować ze szkicu, lecz nagle dostrzegłem to, czego szukałem. Pięknego w samej prostocie, czegoś co zachwyciło mnie do tego stopnia, że aż wciągnąłem powietrze ze świstem. Cały świat jakby zatrzymał się na chwilę i nie widziałem nic poza moją muzą, która jakby na nowo tchnęła we mnie życie. Nagle zgniłe liście wydały mi się niezwykle piękne, bo ON nadawał im blasku i koloru. Siedział na ławce, podobnej do tej, z której chwilę temu się zerwałem z zamiarem pójścia do swojego mieszkania. Miał śliczne szare włosy, przez które nieśmiało przebijał się granat. Jego twarz była niemal jak u porcelanowej lalki, choć i one przy nim wydawały się być tylko brzydką podróbką. Jego twarz była bez emocji, choć w jego oczach dało się dostrzec bolesny dla serca smutek. Jego ciało było niemalże wychudzone, miałem wrażenie, że mocniejszy podmuch wiatru może zmieść chłopca z powierzchni ziemi. Był normalny, a zarazem niezwykły. Podobało mi się to.
Usiadłem z powrotem na drewnianej ławeczce i zacząłem czym prędzej szkicować porcelanową twarzyczkę, potem naszkicowałem smukłą szyję i śliczną, czarną kokardę, którą miał zawiązaną pod kołnierzykiem białej koszuli, najbardziej namęczyłem się nad jego zrozpaczonym okiem. Było cudowne, szczegóły, które w nim wyłapywałem, śliczna tęczówka... Uśmiechnąłem się. Następnie zająłem się jego włosami. Byłem trochę zasmucony, że grzywka zasłaniała drugi, przepiękne, błękitne oko. Gdy skończyłem z twarzą i włosami, zająłem się ubraniem. Chłopiec miał pięknie zdobioną złotymi wzrokami, czarną marynarkę i czarne, krótkie spodenki, oraz zakolanówki w tym samym kolorze. Na stopach miał lakierki pasujące do reszty ubioru. Naszkicowałem również ławkę i dumny ze swego dzieła położyłem je obok mnie, od razu ustalając, że jak tylko znajdę się w swojej starej kamienicy, od razu zajmę się nanoszeniem na szkic kolorów.
Siedziałem i z uśmiechem obserwowałem swoją cudowną muzę, swojego maleńkiego motylka, wśród cierni. Gdy chłopiec wstał z ławki, słońce chyliło się ku zachodowi, a od wschodu pojawiły się gwiazdy. Wpatrywałem się jeszcze jak odchodzi powolnym krokiem, aż zniknął z mojego pola widzenia. W końcu podniosłem się i ruszyłem piaszczystą alejką do mojego mieszkania. Dotarłem tam, po drodze wpadając do starej, schorowanej sąsiadki, której napaliłem w kominku i podałem kolację oraz posprzątałem. Miała ona siwe, długie włosy związane w warkocza, miała jak zwykle czarną suknię, którą po kolacji zamieniła na długą koszulę nocną. Jej twarz szpeciły liczne zmarszczki, chociaż zawsze uważałem, że dodają jej uroku i podkreślają duże, orzechowe oczy. Jak zwykle staruszka chciała mi się odwdzięczyć, „dyskretnie" dając kilka funtów, ale gdy tylko zasnęła, odłożyłem pieniądze prosto do jej skrytki. Zgasiłem kilka świec i opuściłem dom, wcześniej bardzo dobrze go zamykając. Wszedłem do domu rzucając w pustą przestrzeń ciche: „wróciłem". Zapaliłem szybko świece i przebrałem się w swoje robocze przebranie, podszedłem do okazałej, drewnianej sztalugi. Mój dom był skromny, były to trzy pokoje, w jednym z nich mieściła się stara, zużyta kuchnia, która z ulgą przyjęłaby remont. Ściany w niej były pomalowane żółtą, gdzieniegdzie odchodzącą, farbą. Szafki były drewniane, a grzejnik mieści ledwo dwa garnuszki, dlatego wolałem gotować nad kominkiem. Podłoga wyłożona była jasnymi deskami, zapewne wykonanymi przez mojego ojca. Kolejnym pokojem była łazienka, na którą składała się niewielka, biała wanna, szafka z blatem umywalką oraz toaleta. Nad umywalką było pięknie obramowane lustro. Podłogę i ściany pokrywały białe kafelki, na których również było widać ślady przewiniętego czasu. Często próbowałem doczyścić kafelki, ale brud sprawiał wrażenie wrośniętego w nieskazitelną, niegdyś, powierzchnię. Ostatnie pomieszczenie to dość spory pokój, który służył mi jako salon, sypialnia, oraz korytarz. Przy ścianie stał sporych rozmiarów kominek, zbudowany z czerwonych cegieł, z lewej i prawej strony znajdowały się drzwi do kuchni oraz łazienki. Na przeciwległej ścianie były drzwi wyjściowe, na ścianach położona była bordowa tapeta w czarne wzory, a na podłodze położone było ciemne drewno. Przed kominkiem było ustawione dwuosobowe, według mnie niezwykle wygodne, łóżko. Po prawej stronie pomieszczenia stała skromna szafa, w której trzymałem rzeczy, zaś po lewej stało masywne biurko, „przyozdobione" stosami kartek. Przy nim stało krzesło, najprawdopodobniej wykonane z tego samego rodzaju drewna. Obok stały moje materiały. Sztaluga, szkicowniki, płótna, pędzle, farby, ołówki, gumki chlebowe oraz cudowne pastele. Po całym pokoju porozrzucane były płótna z moimi dokończonymi pracami, które miałem zamiar w poniedziałek sprzedać na targu.
Odłożyłem szkicownik na sztalugę i ruszyłem do łazienki, gdzie zapatrzyłem się na siebie w lustrze. Młoda, lecz niezwykle zmęczona i blada twarz, którą dookoła okalały przydługie, nierówno przycięte włosy. Moje oczy z kolei nie budziły w ludziach zbyt wielkiej sympatii, gdyż miały one bordowy kolor, kolor krwi. To zawsze je obwiniałem o śmierć moich bliskich. Westchnąłem smutno i przeczesałem włosy palcami, w oczy rzuciły mi się ukrywane przez kosmyki, grube blizny na szyi. Skrzywiłem się i delikatnie przejechałem palcami po nich. Mimo że już od lat nie czułem przez nie bólu fizycznego, moja psychika wciąż przeżywała istne katusze. Starałem się uśmiechnąć do swojego odbicia, jakbym chciał pocieszyć tym samego siebie. Odwróciłem smutny wzrok i szybo wyszedłem z łazienki, uderzyłem pięścią w ścianę, pozwalając, by po moich policzkach popłynęły łzy, już miałem rozwalić jeden z moich obrazów, ale mój wzrok napotkał smutny wizerunek, siedzącego na ławeczce chłopca. Momentalnie się uspokoiłem i podszedłem powoli do sztalugi. Na mojej twarzy pojawił się ciepły, szczery uśmiech. Westchnąłem cicho i zacząłem przenosić obraz na płótno, nadałem mu żywych kolorów.
Moja muza. Mój skarb.
CZYTASZ
Malarz (SebaCiel)
FanfictionCiel ma ojca i macochę. Jego rodzina jest bogata i każdy myśli, że życie w domu państwa Phantomhive jest usłane różami. Sebastian to ubogi malarz, który pewnego dnia zauważa w parku smutnego chłopca. Wreszcie znajduje swoją Muzę.