Rozdział 6

2 0 0
                                    

Kolejnego dnia, Mieszko czekał w swojej izbie, na przybycie króla, razem z biskupem, którzy mieli przeprowadzić rytuał, który oni nazywali chrztem. Dla niego, było to oczyszczenie i zagwarantowanie swojemu ludowi wolności od sił ciemnych. W nocy bowiem, po odejściu króla i biskupa, na osadę napadły stwory wszelakie, które rozszarpały na strzępy ponad tuzin z jego najlepszych wojów. Nie mogło być tak dłużej. Musiał on przeciwstawić się siłom ciemności, póki jeszcze nie było za późno. W izbie czekało tuzin wartowników Księcia, i jego wierny druh Bartłomiej. Gdy do izby wszedł król ze swoim orszakiem, oraz biskup, atmosfera momentalnie ożywiła się. Wszyscy byli zniecierpliwieni i ciekawi, co zaraz się stanie. Mieszko podszedł do biskupa Wojciecha, który kazał mu zasiąść na krześle, a głowę swoją odchylić do tyłu. Śpiewać on począł modlitwy swoje, a wśród tych modlitw, na oblicze księcia Piastowskiego, wylał wodę święconą przez niego, która miała być znakiem oczyszczenia jego serca. Po dokonanej ceremonii, rzekł biskup do ochrzczonego już Mieszka:

- Ścieżka sprawiedliwych wiedzie przez nieprawość samolubnych i tyranię złych ludzi. Błogosławiony ten, co w imię miłosierdzia i dobrej woli, prowadzi słabszych doliną ciemności, albowiem on jest stróżem brata swego i znalazcą zgubionych dziatek. I dokonam srogiej pomsty w zapalczywym gniewie, na tych, którzy chcą zatruć i zniszczyć mych braci; i poznasz że Jam jest Pan, gdy wywrę na tobie swą pomstę. Wstań Mieszko, pierwszy tego imienia. Wstań i czyń wolę Pana.

Tak więc i Mieszko wstał, i podążył do swojego płaszcza, w którym zostawił swój miecz. Miecz ten czarnymi mocami zaklęty, podał biskupowi i rzekł:

- Miecz ten sił ciemności nosi znamiona. Ale czy da się go oczyścić, tak jak i ty mnie oczyściłeś?

Wziął tedy Wojciech ów miecz, zanurzył go w wodzie święconej i modlitwę do Pana składając, trzymał go. Po chwili woda, w której miecz ten był zanurzony, stała się całkowicie czarna. I zlękli się wojowie Czescy, albowiem wcześniej takich czarów nie widzieli. A gdy biskup Wojciech wyjął miecz z wody jak smoła czarnej, lśnił on bielą czystszą niż niebo.

- Oto jest miecz, którym sługi ciemności z tego świata wygonisz. Idź więc i wyzwól swój lud spod jarzma szatana.

- Gdy tylko zmory nieczyste z tej ziemi odegnasz- ozwał się król Czeski- Swoją córkę ci oddam, a i sojusz z tobą zawrę. Idź więc przyjacielu, i wróć oczyszczony ze wszelkiej ciemności.

Wyszedł więc Mieszko, w noc nieprzeniknioną. A gwiazdy nad nim świeciły wysoko.

Zebrał on ludzi swoich najlepszych, na czele z Bartłomiejem, i odziawszy się w bitewną zbroję i ostrze światła, ruszyli w głąb lasu. Droga prowadząca do polany, wiła się niesamowicie, pośród nieprzeniknionych drzew, które dawały wrażenie, jakby wszystkie one patrzyły na Mieszka i jego wojów. Zewsząd dochodziły ich szepty i chichy, które nie dawały im spokoju przez całą drogę. Wszyscy oni czuli bowiem otaczające ich zewsząd stwory i zjawy, ale żadnej z nich dostrzec nie mogli. Jeden z wojów, po godzinach wielu wędrówki po lesie, chcąc wrócić do grodu, zboczył ze ścieżki i wszedł w las. Jego krzyki dały słyszeć się wiele stóp dalej, a purpurowa mżawka zalała głowy jego pobratymców. Nikt już nie śmiał zboczyć z drogi, wyznaczonej przez las. Tak więc po godzinach wielu wędrówki, wśród nieustającej obecności poczwar wszelakich, dotarli oni do polany, na której rósł wielki dąb, koloru smoły. Ruszyli oni wszyscy w ślad za swoim Wodzem, który spokojnym, zdecydowanym krokiem podążał w stronę drzewa. Nagle spod ziemi, zaczęły wyłazić wszelkie stwory. Ogromne pająkowate kikimory i skrętnice, barghesty, ghule i upiory. Wszystkie te zjawy, jak jeden mąż, rzuciły się na Mieszka i jego ludzi. Nie było czasu na myślenie, każdy z wojów w dłoń chwycił miecz, i zaczęli bronić się przed zażartym atakiem potworów. Posoka, zarówno bestii, jak i wojowników Piastowskich, pokryła zieloną trawę. Ciała zgładzonych bestii usłały ziemię, tworząc jakoby śmiertelny dywan. Na ziemi nie leżały ciała wojów, albowiem stwory wszelakie wygłodniałe niezwykle, nie pozwalały by ciała ich zabrał las. Gdy wszelkie stwory legły martwe, lub też uciekły do głębokiego lasu warstw, wojów Mieszka zostało pięciu. Wszyscy ranni, mniej lub bardziej, mieli nadzieję że to koniec walki. Mylili się jednak. Z wodnej toni jeziora, wynurzyła się Baba, która śmiejąc się swym strasznym, zgorzkniałym głosem, podchodziła coraz bliżej Mieszkowej świty:

- My ci daliśmy siłę! My ci daliśmy potęgę! My ci daliśmy władzę! A ty teraz niewdzięczniku i głupcze, przychodzisz do nas, myśląc że jesteś w stanie nas zgładzić? Są nas tysiące, nie dasz rady nam wszystkim!

- Nie mam zamiaru pokonać was wszystkich, albowiem rację masz, zbyt wielu z was w tych lasach mieszka. Przyszedłem wam oddać, to co wam się należy!

Wypowiadając te słowa, Mieszko z pełnym impetem zaszarżował na Wodną Babę, która miecz jego swoją magią wodną odepchnęła. Lecz on nie poddawał się. Ciął tak długo wodną tarczę, aż mu się nie udało, po czym ugodził Babę w samo serce. Ta padła jak kłoda, i sturlała się do jeziora, gdzie jej jestestwo osiadło na samym dnie jeziora. Zmęczony, odwrócił się w stronę swoich wojów. Problem leżał w tym, iż wojów nie było. Jedyne co z nich zostało to buty. Buty stojące idealnie pionowo, w miejscu gdzie stali wojownicy Mieszka. Z niektórych butów wystawały nogi, ale nogi nie były żołnierzami. Mieszko został sam.

- Sześć do czterech, pamiętasz? Ostatnim razem było sześć do czterech i wygrałem. Kto wygra tym razem?

Książe nie zdążył się nawet obrócić, a został powalony na ziemie, a miecz jego wyleciał mu z ręki, i wylądował pięć stóp dalej. Tym razem Bies, pokazał się w całej swej okazałości. Ogromne, umięśnione ciało jelenia, zakończone było kudłatymi niedźwiedzimi łapami, zwieńczone ostrymi jak miecze pazurami. Wielki ogon wyrastający z tułowia, pomagał mu zapewne w chwytaniu różnego rodzaju przedmiotów, zakończony był bowiem orlim szponem. Jego łeb, do złudzenia przypominający krowi, zakończony był wielkimi rogami, które tylko łosie posiadać mogły. Trzy pionowe oczy, były głęboko osadzone w czaszce, i spoglądały na powalonego Mieszka, z żarłocznie wystawionymi kłami. A z jego tułowia wyrastały ogromne skrzydła. Mieszko nie miał wiele czasu na podziwianie potężnej bestii, albowiem momentalnie rzucił się w stronę swojego miecza, chcąc obronić się przed kolejną szarżą bestii. Bies wystawił swoje ogromne rogi, i niczym wściekły ruszył ku Księciu, chcąc go zmiażdżyć. Mieszko w ostatniej chwili uskoczył w bok, godząc jednocześnie Biesa pod żebra. Ten zawył z bólu, uniósł się na swoich skrzydłach, i podleciał do Wodza. Ten wymachując mieczem w powietrzu, tym razem nie zdołał trafić bestii, a został powalony na ziemię, a z jego boku ciekła gorąca krew. Mimo bólu wielkiego, Mieszko podniósł się na nogi równe i starał się unikać ciosów bestii. Uciekając przed ogromnymi kłami i pazurami, wspiął się na drzewo, które rosło nieopodal. Bies, ponownie ruszył na niego, próbując tym razem z drzewa go zwalić. Gdy zaś zbliżył się on do drzewa, Mieszko skoczył ku niemu, i złapał się jego rogów, zwisając na nich niczym flaga na trzonie. Kołysał się tak chwilę, po czym zleciawszy, zaczepił mieczem o wielki łeb potwora, i pozbawił go oka. Skowyt Biesa, był słyszalny aż w daleko położonej osadzie. Mieszko wyczuł, iż diabeł jest osłabiony, wspiął się więc raz jeszcze na jego kark, i zatopił ostrze swego miecza w jego łbie. Przez chwilę Bies wierzgał jeszcze trochę, a gdy wydał z siebie ostatnie tchnienie, padł z głuchym łoskotem na ziemię. Ranny Książe, leżał przez chwilę obok truchła tego iście szatańskiego stworzenia, po czym z trudem podniósł się na nogi, i chwiejnym krokiem podążał ku wielkiemu dębowi. Po drodze upadał kilkukrotnie, nie mogąc znaleźć odpowiednio dużo siły, by dźwignąć się na nogi, pod koniec wędrówki czołgał się do drzewa. Gdy wreszcie dotarł do niego, podparł się z trudem i wstał. Wnęka z które wyciągnął miecz, dalej spoczywała na swoim miejscu. Z delikatną pomocą, Mieszko podniósł swój miecz, i wbił go w nagą korę drzewa. Drzewo to skręciło się momentalnie, i jeszcze szybciej po prostu zapadło się pod ziemię, pozostawiając Mieszka na olbrzymiej, pustej polanie. A on leżał tam bez ducha.


Krew i pożogaWhere stories live. Discover now