Rozdział 1

1.5K 61 3
                                    

  Nazywaj mnie kurwą.
To najprostsze określenie sposobu, w jaki zarabiam. Wolę je od tych wszystkich innych, śmiesznych eufemizmów. Dziwka. Szmata. Zdzira. Chłopiec na telefon. Pan do towarzystwa. Ostatnie określenie jest najbardziej oburzające. Ja nikomu nie towarzyszę. To inni towarzyszą mnie. I tyle.
Mężczyźni płacą mi za to, że zabieram ich ze sobą i wysysam im mózgi przez kutasy.
To jest życie. Zresztą, bardzo dobre. Mam pieniądze. Posiadam cudowne, dwupoziomowe mieszkanie w budynku Mayfair. Wakacje spędzam na Martynice, w Toskanii lub na greckich wyspach. Moja matka opływa w luksusy, do których zawsze była przyzwyczajona. Nie pyta, skąd mam pieniądze. A ja nie oferuję wyjaśnień.
Jakiekolwiek krzywdzące poglądy na temat kurew ktoś może mieć, choćby najbardziej purytańskie, nie jestem zainteresowany wysłuchiwaniem ich.
Moje życie jest moim wyborem i nie mam zamiaru się go wstydzić.

***

Są trzy rzeczy, w których jestem naprawdę dobry. Pierwsza przydaje się w dziedzinie, w której zrobiłem karierę. Druga pozwoliła mi przetrwać wojnę. Trzecia, co mnie samego zadziwia, to ojcostwo.
Właśnie przekładam na talerz jajka, perfekcyjnie usmażone, o odpowiedniej konsystencji, kiedy z holu dochodzi do mnie dźwięk sieci Fiuu. Ledwo mam czas trzepnięciem różdżki posłać do zlewu patelnię, kiedy mój syn wbiega do środka. Ma rozwiane, jasne włosy, a jego buty wydają klapiący dźwięk w zetknięciu z drewnianą podłogą kuchni. Zaraz za nim pojawia się skrzat. Neddie robi wszystko, aby nadążyć, ale nawet ją Scorpius potrafi czasem zamęczyć.
— Tato! — krzyczy, a ja nachylam się, aby go pochwycić, unoszę wysoko do góry i śmieję się razem z nim. Neddie wzdycha z ulgą. Policzki mojego syna są zaróżowione, a oczy błyszczące od chłodu.
— Tacy podobni. — Maria Sophie kładzie torbę Scorpiusa na stole i pochyla się, aby mnie pocałować. Nasze małżeństwo trwało zaledwie tyle czasu, ile potrzeba na dorobienie się dziecka. Spotkałem ją w Paryżu, kiedy oboje, w środku nocy, wyślizgiwaliśmy się z nie swoich hotelowych pokoi. Wspólna przejażdżka windą zmieniła się w przedświtowe śniadanie, którego większość spędziliśmy śmiejąc się z naszych co niektórych klientów i absurdalności wybranej przez nas profesji.
Fakt, że się zakochałem, i to w dziewczynie, był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Jeszcze w tym samym roku pobraliśmy się w prowansalskiej kaplicy. Sophie spodziewała się dziecka. Matka była wściekła. I wcale nie jestem pewien, czy do dzisiaj wybaczyła mi tę ucieczkę, wbrew oczywistemu faktowi, że wnuka kocha do szaleństwa.
Teraz Sophie tylko śmieje się z jej chytrych docinek i obiecuje, że kiedy następnym razem będzie brała ślub, to pozwoli urządzić sobie największe przyjęcie, jakie tylko można sobie w Londynie wyobrazić. Matka uśmiecha się, sącząc swoją najlepszą, indyjską herbatę, ale po błysku w jej oczach widzę, że już sprawdza, kto wśród jej znajomych ma syna na wydaniu.
Dla Sophie chciałem się zmienić. Naprawdę bardzo się starałem. W poszukiwaniu pracy zgłosiłem się nawet do agencji. Przyjąłem propozycję wstrętnej, nudnej posady, jaką zaproponowano mi u Gringotta, na najniższym z możliwych stanowisk i z pensją stanowiącą ułamek tego, co mogłem zarobić w łóżkach elity czarodziejskiego świata. Nie wystarczyło. Rachunków nagromadziło się tyle, że resztki funduszy Malfoyów, jakie pozostały po zaspokojeniu roszczeń ministerstwa, stopniały jeszcze bardziej. Nigdy nie powiedziałem matce, że po raz kolejny byliśmy na granicy utraty dworu.
Kiedyś obiecałem ojcu, że nigdy do tego nie dopuszczę.
Sophie odeszła ode mnie przed pierwszymi urodzinami Scorpiusa. „Nie chodzi o to, że nie rozumiem" — powiedziała, trzymając w ramionach naszego śpiącego syna. Stała tam, wśród sterty spakowanych walizek, kiedy, potykając się, wyszedłem z kominka, ciągle jeszcze obolały i śmierdzący od niedawno uprawianego seksu. „Ale myślę, że nie mogłabym patrzeć, jak mój własny mąż każdej nocy wraca do domu, do naszego łóżka, po spotkaniu z innym mężczyzną."
W porządku, z takim argumentem nie mógłbym dyskutować.
To stało się trzy lata temu. Teraz mam dwadzieścia dziewięć lat i zarabiam wystarczająco dużo, żeby opłacić mieszkanie Sophie i mieć pewność, że nie będzie musiała pracować. Oczywiście, robi to, ale nie tak jak wcześniej. Już prawie zakończyła praktykę uzdrowiciela u Św. Munga. Jeszcze osiem miesięcy i będziemy musieli ponownie ustalić, kto i kiedy ma się opiekować naszym synem. Teraz ona zajmuje się nim w weekendy, a ja w tygodniu. Dla obojga z nas to zadowalający układ.
— Jest trochę przeziębiony, dlatego spakowałam mu eliksir pieprzowy — mówi, wycierając nos Scorpiusa chusteczką. Ze zmarszczonymi brwiami i zrzędliwym „arrête, maman"* odpycha od siebie jej ręce. — Mam też dodatkową fiolkę dla ciebie. Nie ma sensu abyś się rozchorował tak jak poprzedniej zimy.
Odbieram jej chusteczkę i przykładam synowi do twarzy.
— Dmuchaj — mówię, a on pociera nos o materiał i wykonuje polecenie. — Mocniej — ponaglam, a Scorpius chichocze i próbuje jeszcze raz. Zwijam chusteczkę w dłoni i opanowuję lekki dreszcz. Czasami dzieci potrafią być obrzydliwe.
— Nie jestem chory — mówię do Sophie.
— Ale będziesz, jeżeli tego nie zażyjesz. — Moja była żona wyciąga z torby trzy fiolki, jedną z nich kierując w moją stronę. — To eliksir przeciw opryszczce i nie patrz na mnie w ten sposób. Buchnęłam go ze szpitalnych zapasów, jest dużo skuteczniejszy niż cette merde terrible**, który kupujesz na Nokturnie. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujesz, to wrzody na penisie jak ostatnim razem.
— Penis, penis, penis, penis — Scorpius powtarza śpiewnym głosem. Matka zapewne będzie bardzo szczęśliwa, słysząc, jak wzbogaciło się jego słownictwo. Syn całuje mnie w policzek, a że z nosa znowu mu cieknie, rozmazuje na mnie wydzielinę. Jak mówiłem, dzieci są paskudnymi, ohydnymi stworzeniami.
Sophie chowa eliksiry do półki, obraca się w moją stronę i opiera o blat kontuaru. Z talerza zabiera mi kawałek posmarowanego masłem tosta.
— Jak ci minął weekend? — pyta.
— Dość dobrze. — Scorpius kręci się i odchyla do tyłu w moich ramionach. Wygina plecy w łuk, a ja łapię go, niemalże w ostatniej chwili, podkładając dłoń pod jego łopatki. — Jak sądzę, pewna osoba nie będzie się skarżyć na dni spędzone w Barcelonie. — Stawiam Scorpiusa na podłodze, a on od razu siada na tyłku, zdejmuje buty i wygina ubrane w pasiaste skarpetki palce.
Sophie odgryza kolejny kęs, a okruszki sypią się na jasnoszarą szatę praktykantki, której kolor pasuje do jej bladej cery i blond włosów. W czasie małżeństwa niejednokrotnie byliśmy brani za rodzeństwo. Być może był to zły znak, a my byliśmy zbyt głupi, aby go zrozumieć.
— I? — podnosi sarkastycznie brew.
Spoglądam na syna. Jedną skarpetkę ma już całkowicie zdjętą, a teraz pracuje nad drugą. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to nie zrobi tego samego ze spodniami. Sophie zawsze kwituje to stwierdzeniem, że pod tym względem jesteśmy bardzo do siebie podobni.
— Bywało lepiej. — Łapię kiełbaskę z mojego talerza i wgryzam się w nią. — Bywało też zdecydowanie gorzej.
Uśmiecha się szyderczo i patrzy na Scorpiusa z zaciśniętymi ustami.
— Coś... interesującego?
— Nie twoja sprawa, ty ciekawska jędzo. — Zabieram talerz i przenoszę go do małego stolika w kącie kuchni. Obok niego znajduje się duże, widne okno, wychodzące na ogród mojego sąsiada. Nawet zimą bije po oczach jasną zielenią, różem i czerwienią. Cholerne zaklęcia ogrodnicze. Zawsze byłem w nich kiepski, co niestety widać po moich zaniedbanych doniczkach w oknach.
— Namiastka prawdziwego życia, kochanie. Merlin wie, że w tej chwili to jedyne, na co mogę sobie pozwolić — wzdycha. Dosiada się do mnie i zabiera kolejnego tosta. Pozwalam jej na to, bo wiem, że pomiędzy pracą a opieką nad Scorpiusem rzadko ma czas coś zjeść. Neddie przynosi nam kawę. Sophie lubi mocną i z mlekiem i kiedy trzyma już kubek w dłoniach, kieruje długie palce w stronę naszego syna, sugerując, że może chciałby pójść teraz do swojego pokoju.
Scorpius wyrywa się skrzatce z wrzaskiem i jestem pewien, że gdy zobaczę go następnym razem, cała zawartość jego torby będzie rozrzucona po podłodze.
— A co z facetem, z którym się ostatnio spotykałaś? — pytam i biorę do ust kęs jajek. Są doskonałe, przyznaję sam przed sobą. I mimo że nie mam zamiaru w najbliższej przyszłości otwierać ekskluzywnej restauracji, w ciągu kilku ostatnich lat nauczyłem się nieźle radzić sobie w kuchni. — Bay, Thyme czy jak się tam zwał?
— Basil, idioto, i nie udawaj, że nie pamiętasz. — Sophie wzrusza ramionami i szarpie palcami tosta, rozrywając go na kawałki i układając je na obrzeżu swojego talerza.
— Nigdy nie skontaktował się z tobą ponownie, prawda? Z powodu Scorpiusa mało kto to robi. — Patrzy na mnie i uśmiecha się niewyraźnie.
— Nie jestem tylko pewna, czy to dlatego, że mam dziecko, czy dlatego, że mam dziecko Malfoya.
— W takim razie jest niewartym ciebie idiotą — mówię i gryzę kolejną kiełbaskę. — Mam poprosić matkę, żeby podsunęła ci kolejnego kandydata?
Sophie pociera o siebie dłonie i wypija do końca kawę.
— Jesteś kochany, mój drogi. — Pochyla się ponad stołem i całuje mnie w policzek, a potem wstaje. — Ale nie ma żadnej cholernej możliwości, abym pozwoliła twojej matce wybrać sobie chłopaka. Widziałeś kretynów, których zaprasza na obiad?
— Są lepsi niż ci, których wysyła do mnie — mówię znad brzegu mojej filiżanki. Matka ma nieszczęsny zwyczaj przedstawiania swojemu synowi wszystkich chętnych współpracowników, z którymi skrzyżują się jej ścieżki. Powinienem być jej wdzięczny, iż bez problemu bierze pod uwagę mój homoseksualizm, ale podejrzewam, że jej akceptacja wynika głównie z faktu, iż udało mi się wyprodukować już spadkobiercę.
Sophie z powrotem nakłada płaszcz, a srebrny guzik w kształcie żaby rechocze delikatnie, kiedy go zapina.
— W takim razie do piątku, kochanie. I może uda nam się zjeść wspólnie wczesną kolację, zanim pójdziesz do pracy.
— Nie mogę — mówię z ustami pełnymi jajecznicy. — Mam robotę w czasie cholernego przyjęcia bożonarodzeniowego. — W odpowiedzi marszczy brwi i wzrusza ramionami. — Nie patrz tak na mnie, wiesz, jak dobrze wtedy płacą.
— Tak, wiem. — Wygląda na nieznacznie rozdrażnioną. — Ale przy twoim i moim rozkładzie dnia nie mieliśmy szansy zjeść razem od tygodni.
— Następny piątek? — wzdycham.
— Obiecujesz?
Kiwam głową i biorę do ust kolejny kęs, a Sophie mierzwi mi włosy na czubku głowy.
— Daj mojemu chłopcu ode mnie buziaka na dobranoc — mówi i wychodzi do szpitala oraz swoich pacjentów, pracy i krzątaniny normalnego życia.
Z korytarza dobiega wrzask i rozgniewany krzyk, który przekształca się w płacz. Wywracam oczami i wstaję, odpychając od siebie talerz. Neddie posprząta w kuchni, a sterty listów, na które muszę odpowiedzieć, mogą poczekać.
Czteroletni koszmar jest mimo wszystko ważniejszy.
Uwierzcie mi.

***

Czternaście godzin później leży wreszcie w swoim łóżku i mocno śpi, otoczony migoczącymi światełkami choinki, po, jakże by inaczej, przeczytaniu do poduszki dwóch bajek. Jednej z „Opowieści barda Beddle'a"***, którą jego matka, gdyby o tym wiedziała, uznałaby za zdecydowanie zbyt przerażającą, i kilku stron ze starego wydania „Szalonego mugola Marcina Miggsa", które zostało mi z dzieciństwa. Nie obyło się też bez trzech żądań szklanki wody (dwóch odmówionych) i jednej naglącej prośby o siusiu (jak najbardziej zaakceptowanej).
Kulę się właśnie na swoim łóżku ze szklaneczką whisky i uroczo tandetnym egzemplarzem „Kotła ciemności" Alistaire'a Huffingtona, który Pansy podarowała mi w czasie ostatniego, wspólnego lunchu mówiąc, abym ze szczególną uwagą potraktował rozdziały jedenasty i czternasty.
Jestem w połowie jedenastego, kiedy słyszę dźwięk sieci Fiuu.
Niefortunną cechą mojej pracy jest, że nie mam z góry ustalonego grafiku. Żadnego odbijania karty o dziewiątej i radosnego dzwonka kończącego zmianę o siedemnastej. Żadnej przerwy na śniadanie czy wolnej chwili na przekąskę bądź herbatę. A rozmowa w środku nocy zwykle oznacza, że jest robota. Albo matka się upiła.
Pocieram twarz, kucając obok kominka z nadzieją, że to ten drugi przypadek. Opuszczam ręce i mój zwyczajowy urok kamuflujący jest na miejscu: ciemne włosy, niebieskie oczy i kwadratowa szczęka. Czy raczej, bardziej kwadratowa niż normalnie.
— O co chodzi? — pytam, na co Cardinella reaguje śmiechem.
— Mój drogi, wyglądasz strasznie — mówi. Wzdycham. Cardinella prowadzi agencję, która przysyła do mnie klientów. A skoro zdecydowała się skontaktować ze mną tak późno, na dodatek wtedy, kiedy, jak dobrze wie, mam u siebie Scorpiusa, musi to oznaczać, że jest ktoś skłonny zapłacić za moje usługi wyjątkowo dobrze. — Przemyj twarz i załóż jakąś bajeczną, białą koszulę, jedną z tych jedwabnych, które przywiozłam ci z Hongkongu. Mam dla ciebie wyjątkowo smakowitego mężczyznę.
— Syn jest teraz u mnie.
Usta Cardinelli na moment się zaciskają, ale już po chwili kobieta śmieje się znowu. Aby się zamknęła, mam ochotę rzucić w nią „Kotłem ciemności".
— Tobiaszu, mój drogi. — Używa jedynego imienia, jakie zna, jedynego, jakie znają wszyscy, z którymi pracuję lub się pieprzę. Żaden z nich nie ma pojęcia, jakie jest moje prawdziwe nazwisko lub twarz. Przynajmniej tyle mogę zrobić, aby zachować honor Malfoyów. — On jest skłonny zapłacić podwójnie.
Waham się.
— Nie używam nikogo jako toalety.
— Byłbyś lepiej uświadomiony, gdybyś spróbował raz czy dwa.
— Nie — odpowiadam stanowczo. Jedyne, czego ona tak naprawdę pragnie, to swoje trzydzieści trzy procent. — Czego on chce?
Cardinella wzdycha.
— Naprawdę, Tobiaszu, straszny z ciebie świętoszek.
Przyglądam się jej podejrzliwie.
— Czego on chce? — powtarzam pytanie. Wcale nie jestem świętoszkiem. Istnieje niewiele fetyszy, które sprawiają, że czuję obrzydzenie. Ale gówno to gówno. Przez pierwszy rok nie byłem nawet w stanie zmieniać pieluch Scorpiusowi.
— Jest dziewicą. — Głos Cardinelli przybiera ten napięty ton, jaki ma tylko wtedy, kiedy wyjątkowo ją rozdrażnię.
Dobrze, tego się nie spodziewałem.
— Dziewica.
— Tak. I ktoś cię mu polecił. — Przerzuca kartki swojego notatnika. — Augustyn — parska. — Mam nadzieję, że nie ten święty.
Nie znam prawdziwych imion zdecydowanej większości moich klientów. Są tak samo paranoidalni na punkcie swojej prywatności jak ja, czy to z powodu żon, czy pracy, czy po prostu dlatego, że odbywanie stosunków analnych z innym facetem nadal jest w naszym wyjątkowym społeczeństwie uważane za coś raczej perwersyjnego. Jaka szkoda.
— Augustyn? — Przebiegam w myślach wykaz moich ostatnich klientów. Chwilę mi to zajmuje. — Ach tak, auror. I jak sobie przypominam, zdecydowanie nie święty, biorąc pod uwagę to, co preferuje robić ze swoim kutasem. Co to za jeden?
— Każe nazywać się Damokles.
— Jak zabawnie. — Cardinella rzuca we mnie tym spojrzeniem. Ustępuję. — Nie mogę wyjść.
— W takim razie przyjmiesz go u siebie. — Stuka piórem o podbródek.
— W porządku. — Podnoszę się z podłogi. — Przyślij go za pół godziny... nie, za czterdzieści pięć minut. Muszę wziąć prysznic — dodaję.
Ale jej już nie ma.


***


* przestań, mamo
** to okropne/straszne gówno
*** to książka autentyczna, została napisana w 2007 roku, już po zakończeniu przez J. Rowling prac nad ostatnią częścią HP. Oprócz czterech baśni wymienionych w powieści, znalazła się tam piąta, zatytułowana „Włochate serce maga". Powstało tylko siedem egzemplarzy, wszystkie są manuskryptami napisanymi i ilustrowanymi własnoręcznie przez autorkę. Książka jest oprawiona w skórę, ozdobiona srebrnymi okuciami i kamieniami półszlachetnymi. Sześć z nich Rowling podarowała osobom, które według niej miały duży wpływ na powstanie serii o HP, siódma natomiast wystawiona została na aukcję  

Londyński pocałunekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz