Rozdział 3

756 39 1
                                    

  Kiedy docieram do Palm Court*, Pansy ze swoim synem Aleksandrem już siedzi przy jednym ze stolików. Trzymając mocno dłoń Scorpiusa w swojej, spokojnie kluczę przez labirynt obrusów z adamaszku i błyszczących, srebrnych serwisów do herbaty. Olbrzymia, bożonarodzeniowa jodła lśni w rogu pomieszczenia. Cała pokryta jest ruchomymi świecami i obracającymi się, chaotycznie zmieniającymi kolor, szklanymi kulami. Między gałęziami unoszą się wróżki, a ich skrzydełka migocą odbitym światłem.
Oczy Scorpiusa są szeroko otwarte. Drzewko jest dwa razy większe niż to, które Neddie ustawiła w naszym domu.
Wtorkowa, popołudniowa herbata stała się dla naszej czwórki rutyną. Aleksander, mój chrześniak, uśmiecha się do mnie.
— Wuj Draco — mówi nieśmiało.
Dopiero niedawno skończył siedem lat i odziedziczył dużo więcej ze statecznego ojca niż z matki. Z kolei jego dwuletnia siostra to prawdziwy potwór.
— Nauka idzie dobrze? — pytam, a on w odpowiedzi kiwa głową.
Pochylam się, aby pocałować Pansy w policzek, po czym usadzam Scorpiusa na krześle. Dobrze wie, jak się zachować w takim otoczeniu, jest niezwykle cichy i poważny w swojej drugiej z kolei, najlepszej szacie, tej z wyhaftowanymi, srebrnymi wężami, którą Pansy kupiła mu na ostatnie urodziny.
Kiedyś myślałem, że my dwoje weźmiemy ślub. W szkole zakładaliśmy, że właśnie tego po nas oczekiwano. Ale wojenne restrykcje wszystko zmieniły. Parkinsonowie nie widzieli żadnego sensu w łączeniu swojej kwitnącej fortuny z upadającym majątkiem Malfoyów, nie chcieli też, aby ich nazwisko kojarzono ze zwolennikami Czarnego Pana.
A potem ojciec popełnił samobójstwo i skandal był zbyt duży. Sześć miesięcy później Pansy poślubiła Teodora Notta. Wszystkim wyszło to na dobre, jak sądzę. Zawsze byliśmy lepsi jako przyjaciele.
— Witaj, mój drogi — mówi, odkładając egzemplarz Proroka. — Widziałeś to?
Zajmuję swoje miejsce, czochram lekko włosy Aleksandra i sięgam po gazetę.
— Jeszcze nie. — Już wiem, czego się spodziewać.
— Rozstanie złotej pary — mówi Pansy z zadowoleniem. — Cóż za zachwycający prezent na Boże Narodzenie.
Zamawia dzbanek klasycznej, cejlońskiej, czarnej herbaty i napełnia nią trzy filiżanki, a potem trochę większy, dziecięcy kubek dla Scorpiusa i studzi ją, po czym dolewa mleka i dodaje łyżeczkę cukru. Mój syn macha nogami pod krzesłem, uderzając lekko piętami w rzeźbione, hebanowe drewno. Patrzę na niego znad pierwszej strony Proroka i marszczę brwi. Przestaje, ale zanim udaje mu się opanować, przez jego twarz przebiega nadąsany grymas.
Pansy wygładza mu włosy na czole, po czym wręcza ogórka i kanapkę z twarożkiem. Skrzat stawia na stole dwa kieliszki szampana i świąteczne ciasteczka. Aleksander, patrząc na matkę, sięga po nie natychmiast. Pansy kiwa głową na zgodę.
— Tylko jedno na raz — ostrzega go, na co chłopak wzdycha i wybiera ciastko pokryte marcepanowym lukrem.
Sączę gorzką herbatę, pozwalając, aby cierpki płyn wirował mi na języku. Artykuł jest niewielki, w dolnej części przedniej strony. Jestem pewien, że to z powodu nacisku Pottera na redaktora działu. Jak przez mgłę przypominam sobie, że jeden z przyjaciół tego idioty tam pracuje. Najprawdopodobniej Creevey.
Jako powód rozstania Prorok podaje nieracjonalne zachowanie. Zduszam w sobie śmiech. Taktowny Potter, czekający z pieprzeniem, aż dokumenty trafią do adwokata. W Wielkiej Brytanii są tylko dwa sposoby, aby uzyskać szybki rozwód: cudzołóstwo lub właśnie nieracjonalne zachowanie. W innych przypadkach następuje dwuletni okres separacji, jeśli obie strony się zgadzają, lub pięcioletni, gdy jedna z nich nie chce rozwodu. Cholerne prawo. Sophie i ja wybraliśmy cudzołóstwo. Nie było to dalekie od prawdy, a poza tym żadne z nas się tym nie przejmowało.
Przebiegam wzrokiem artykuł. Rzuca mi się w oczy słowo „przyjazny", a potem „wyłączność na opiekę". Przy drugim zwrocie zatrzymuję się na dłużej. Potter, ty przeklęty głupcze!
— On zrzeka się praw do dzieci. — Dopiero słysząc chrząknięcie Pansy, uświadamiam sobie, że powiedziałem to na głos.
Patrzy na mnie ponad brzegiem kieliszka z szampanem.
— Z jakiegoś powodu musi czuć się strasznie winny. — Pochyla głowę i studiuje bąbelki unoszące się w bladozłotym płynie.
To odpowiedni moment, aby powiedzieć jej, co wiem. Śmialibyśmy się z tego, a potem Pansy rozniosłaby dyskretnie plotkę, jak to Potter puszcza się z męskimi dziwkami. Byłoby cudownie zobaczyć przerażenie czarodziejskiej społeczności. Jak szybko cholerny Wybraniec spada ze swojego piedestału.
Prawie pochylam się w stronę przyjaciółki, a słowa mam już na końcu języka.
A potem patrzę na mojego syna, na rozmazany na jego policzku twarożek i brudny czubek nosa. Uśmiecha się do mnie z ustami pełnymi chleba i ogórka, a mnie przychodzi do głowy, jak strasznie byłoby czuć się aż tak winnym z powodu tego, co się zrobiło, aby zmusić człowieka do pozbycia się praw do własnych dzieci.
Nie mogę tego zrobić. Nawet Potterowi.
Niech to szlag!
W zamian wzruszam ramionami i odkładam gazetę.
— Albo Weasley trzyma go mocno za jaja.
Pansy krzywi się.
— Draco, proszę, ja jem.
— Jaja, jądra, penis — mówię z szerokim uśmiechem i słyszę, jak Scorpius powtarza za mną, mamrocząc do swojego kubka z herbatą. Wzdycham. — Jeśli nie wrzeszczy, to czasami zapominam, że jest w pobliżu.
Aleksander chichocze pod nosem, a Pansy odłamuje kawałek ciastka i wkłada go do ust.
— W końcu to ty zrobiłeś dziecko tej dziwce, mój drogi. — Moja przyjaciółka i była żona nie przepadają za sobą. Marszczę brwi, a ona wywraca oczami. — Dobrze, dobrze, przecież to prawda. I zanim zapomnę, Teo prosił, abym się upewniła, czy nadal masz wolny dzisiejszy wieczór. Mówił, że ma zamiar wyciągnąć cię na jakiś nudny wykład w ministerstwie.
— Tak, wiem. — Kiedy sięgam po kieliszek, unikam jej wzroku. — To coś o nowych metodach rozliczania dochodów od prowadzących działalność na własną rękę. — Teodor jest moim adwokatem od pięciu lat. Sumiennie płaci podatki, dobrze inwestuje gotówkę i trzyma urzędników z dala od mojego tyłka.
Choć żadna z tych spraw nie jest powodem, dla którego chce się ze mną widzieć, wbrew temu, co powiedział żonie.
Pansy marszczy nos.
— Nudziarstwo... — zaczyna, ale wtedy Scorpius upuszcza swój kubek, rozlewając herbatę z mlekiem na złoconą po brzegach porcelanę i biały adamaszek. Przyjaciółka łapie za serwetkę i wyciera rozlany napój, pocieszając mojego zawstydzonego syna i wzywając skrzaty, aby przyniosły czysty talerz i więcej ciasta.
Patrzę przez okno na londyńską panoramę, ciemną i szarą w zimnym, popołudniowym świetle. Obracam między palcami nóżkę od kieliszka z szampanem. Zaczyna padać deszcz.

***

Wezgłowie łóżka trzęsie się, kiedy Teodor, z rękami na pośladkach i penisem głęboko w moim wnętrzu, popycha mnie w jego stronę. Jęczę i napinam się, kołysząc biodrami i wychodząc mu naprzeciw. Śliskimi od oliwki i potu dłońmi z ledwością mogę utrzymać się gładkiego drewna. Światła Londynu migoczą do nas przez hotelowe okna, rozświetlając zimną, grudniową noc.
— Powiedz, że mnie chcesz.
Gryzie mnie w gardło. Przechylam głowę do tyłu, na jego ramię, i głośno wciągam powietrze, gdy moja erekcja po raz kolejny przesuwa się po szerokich, białych poduszkach, dociskając je do rzeźbionego drewna. Zostawiam po sobie mokrą smugę.
— Teo — dławię się, a on pieprzy mnie mocniej. Nasze języki splatają się w brutalnym tańcu. — Proszę. — Penis wręcz boli mnie od zbliżającego się orgazmu. Zaciskam mięśnie odbytu, co sprawia, że Nott przeciąga paznokciami po moim biodrze, zdzierając naskórek. To boli, ale kiedy jego palce zawijają się wokół mnie, zatracam się niemal natychmiast.
Opadamy na łóżko, Teo nadal wewnątrz mnie, mięknąc i całując moje łopatki. Przyciskam twarz do poduszki i głośno wydycham z płuc powietrze.
Nie po raz pierwszy pieprzę się z mężem najlepszej przyjaciółki. Na naszą obronę mam, co brzmi zabawnie, że zaczęliśmy to już dawno, dawno temu, kiedy jeszcze Pansy nie była żoną Teodora. W zimie na szóstym roku sypialiśmy ze sobą niemal każdej nocy, po tym jak Nott wpełzał do mojego łóżka, gdy tylko Vincent i Greg zasnęli. Raz obciągał mi pod prysznicem w szatniach do quidditcha. Merlinie, spuściłem mu się wtedy na twarz i włosy.
Zaczęliśmy spotykać się ponownie, kiedy został moim adwokatem. W ten sposób częściowo mu płacę. Za regularne pieprzenie trzyma mnie bezpiecznym od uwagi ministerstwa.
Żaden z nas nie mówi o tym Pansy. Widziałem sposób, w jaki ona na niego patrzy, błyszczącymi i ufnymi oczami. Jak obserwuje go, kiedy idzie przez pokój. Jak dotyka jego twarzy, kiedy pochyla się, aby pocałować ją w policzek.
Nigdy nie próbowałem jej tego odbierać. Nieważne, jak pusto i fałszywie to brzmi.
Czuję, jak opuszki palców Teodora przesuwają się po moim boku, powoli, z ociąganiem.
— Piękny — szepcze, a ja staram się nie odsunąć.
Piękna kurwa.
I nic poza tym.

***

Dźwięk moich kroków rozbrzmiewa po ułożonej w kształt szachownicy czarno-białej posadzce holu w hotelu Claridge, po łukowatych, szerokich schodach i pozłacanej windzie. W jednym z kominków pęka palące się bierwiono, posyłając w górę rój wirujących, pomarańczowo-czerwonych iskier. W przelocie widzę własną twarz, odbitą w jednym z wysokich, wiszących obok luster. Blady, poza rumieńcami na policzkach, zmierzwione włosy, zbyt błyszczące oczy.
Zapinam na guzik mój czarny, wełniany płaszcz i kiwam sztywno głową w stronę siedzącego w recepcji Geoffa. Mężczyzna otwiera szeroko oczy, kiedy rzucam na ladę kilka banknotów. Prawdopodobnie dałem za dużo. Nie jestem w stanie zapamiętać przelicznika galeonów na funty.
— Gość z pokoju tysiąc dwieście piętnaście — mówię, a spokój w głosie zaskakuje mnie samego. — Jeśli zapyta... — a nie zrobi tego, znam Teo — ...powiedz mu, że musiałem wyjść z powodu mojego syna.
Geoff chowa pieniądze do kieszeni i przygląda mi się z zainteresowaniem. Lubi mnie, odkąd przyniosłem mu na ostatnie urodziny butelkę Château Latour rocznik dziewięćdziesiąty.
— Czyli wszystko w porządku?
— Poza tym, że pada deszcz.
Zawijam szalik wokół szyi i obiecuję sobie, jak robię to zawsze, że to ostatni raz. Że kolejną prośbę Teo odrzucę. Nie przyjdę.
Wiem, że sam siebie okłamuję. To jest właśnie problem w posiadaniu sekretów. Mogą obrócić się przeciwko tobie.
Nie, że go winię. Sam mam jednego czy dwóch klientów, których przez lata delikatnie szantażuję.
Brook Street jest mokra i zamglona. Czerń i szkło hotelowych drzwi zamyka się za mną, odcinając od ciepła.
Drżę, kiedy wracam do domu.

***

Zalewa mnie fala winy. To z pewnością nie jest emocja, z którą czuję się wygodnie. Ale nawet godzinę po opuszczeniu łóżka śpiącego, zawiniętego wokół poduszki Teo nadal mogę czuć jego dotyk, jego zapach. To jest niepokojące.
Może nie byłoby, gdybym go kochał.
Ale nie kocham.
Kucam obok mojego syna i odgarniam mu włosy z czoła. Są miękkie i bardzo jasne. Matka mówi, że wygląda dokładnie jak ja w tym wieku, z okrągłymi policzkami i szpiczastym podbródkiem.
W noce takie jak ta żałuję, że nigdy nie spotkał dziadka. Myślę, że Lucjusz byłby dumny z wnuka. Zakreślam palcem jego brew i Scorpius porusza się we śnie.
Tęsknię za ojcem. Nie twierdzę, że nie rozumiem, dlaczego tak postąpił. Oczywiście, że tak. Okres po wojnie był trudny dla nas wszystkich. Urzędnicy zażądali ogromnych sum pieniędzy. Jako zadośćuczynienie dla rodzin ofiar Czarnego Pana, na odbudowę zubożonych i zniszczonych sił ministerstwa. Wypatroszyli naszą fortunę tak, jak jego lordowska mość wypatroszył Dwór Malfoyów.
Staliśmy się niczym puste muszle.
Bez pieniędzy, bez domu, bez jakiejkolwiek możliwości uzyskania dochodu. Obaj z ojcem próbowaliśmy. Prośby o życzliwość nie przyniosły efektu. Zamykano nam drzwi przed nosem.
Zrobiliśmy to, co musieliśmy.
Lucjusz zażył truciznę. Ja zostałem kurwą.
Czasami zastanawiam się, jak potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy dokonali innych wyborów. Nie tylko po wojnie, ale wcześniej. Niestety, nie posiadam zmieniacza czasu, a wszelkie rozważania tego typu są bezużyteczne. Mam syna, z którego jestem dumny, byłą żonę, którą uwielbiam, i matkę, którą szanuję. To zbyt dużo, aby narzekać.
Całuję Scorpiusa w skroń i kładę się obok niego, ze zwisającymi poza ramą wąskiego łóżka nogami. Syn obraca się w moja stronę i, mamrocząc oraz wzdychając, przytula mi twarz do piersi. Wdycham słaby zapach dziecięcego potu w jego włosach.
I zasypiam.

***

W czwartek matka kontaktuje się ze mną przez kominek i nalega na zjedzenie z wnukiem obiadu. Chcę, aby mój syn kochał rezydencję tak jak ja, nawet jeśli dwa z trzech skrzydeł zamknięto po tym, jak zostały opróżnione ze wszystkiego, co było warte choćby jednego galeona. Ubieram Scorpiusowi spodnie i sweter i, ku jego przerażeniu, gustowną szatę, którą szarpie z rozdrażnieniem, mamrocząc pod nosem pełne wyrzutu „papa".
Zostawiam go z matką, która, zanim zacznie całować i przytulać wnuka, po raz tysięczny zwraca mi uwagę, że jestem za chudy. Zanim znikam w kominku, syn posyła mi pełne desperacji spojrzenie. Odpowiadam śmiechem.

Spotykamy się z Sophie na Pokątnej, aby wypić razem herbatę i zrobić świąteczne zakupy. Lista prezentów dla Scorpiusa ma prawie trzy strony długości.
Moja była żona, z rozwichrzonymi włosami i dzikim błyskiem w oku, wpatruje się we mnie, kiedy stoimy w środku „Centrum Cudów Drosselmeiera".**
— Wiesz, że strasznie go rozpieszczasz? — mówi, gryząc końcówkę pióra.
Już uginam się pod ciężarem toreb i paczek.
— Mamy Boże Narodzenie.
— Żaden czterolatek nie potrzebuje wyposażenia do warzenia eliksirów. — Zaciska usta i wykreśla pozycję z listy.
Potrząsam głową, aby usunąć wpadający mi do oczu kosmyk włosów. W tym przerażającym miejscu jest okropnie gorąco. Nie mam pojęcia, w jaki sposób w dzieciństwie byłem w stanie spędzać tu godziny wędrując od sklepu do sklepu.
— Dostałem taki, gdy miałem trzy lata.
Niewielki, Opalooki Antypodzki smok pikuje z rykiem nad moją głową, zionąc z pyska jaskrawym, czerwonym płomieniem, który prawie podpala półkę zastawioną blaszanymi rycerzami. Zabawki wrzeszczą, zasłaniają się przed napastnikiem tarczami i wymachują mieczami.
— W takim razie twój cholerny ojciec chrzestny oszalał — mówi Sophie, kiedy z lekkim dreszczem sięga po wypchanego lewiatana. Nie odpowiadam, więc kieruje wzrok na mnie. — Och, Draco, nie chciałam...
— Nic się nie stało.
Minęło jedenaście lat. Sądziłem, że udało mi się już pogodzić ze śmiercią Severusa.
Niestety.
Sophie ściska delikatnie mój łokieć. Wie, że ciągle mnie to boli. Snape był... tak, chrzestnym. Ale też opiekunem, pierwszym mężczyzną, którego czciłem. Kimś, dzięki komu na piątym roku zrozumiałem, że wolę chłopców.
Śniłem i fantazjowałem, że przychodzi po mnie, zabiera do swojego łóżka i zakochuje się we mnie do szaleństwa.
Nie zrobił tego.
W zamian umarł, do końca usychając z tęsknoty za matką cholernego Pottera, i nawet po wszystkich tych latach fakt ten wywołuje we mnie skręt żołądka.
Podnoszę gumowego węża. Zawija mi się wokół nadgarstka i muska językiem moją skórę. Syczy cicho, kiedy głaszczę jego gładkie, kolorowe łuski.
Słyszę dochodzące od wejścia dźwięki jakiegoś zamieszania i błyski światła, a potem krzyk:
— Harry! Tędy! Tędy!!!
Potter pochyla się w stronę drzwi, mając za plecami fotografów z Proroka. Na biodrze trzyma wyglądającego na jakieś cztery lata i obgryzającego herbatnika chłopca, a drugą ręką mocno ściska dłoń jeszcze jednego dziecka. Oczy jego synów są szeroko otwarte z przerażenia.
Drosselmeier Trzeci (a może Czwarty, nikt nie wie tego z całkowitą pewnością) podchodzi wolnym krokiem, szarpiąc nerwowo za swoją piracką opaskę na oko.
— Panie Potter, panie Potter — mówi, próbując zachęcić niespodziewanego gościa do wejścia do sklepu. — Jak to cudownie widzieć cię znowu. W czym mogę pomóc? Zabawki dla dzieci, nowe miotły?
Potter nie porusza się. Przyciska ramiona do szyby w drzwiach, które napierają na niego pod ciężarem próbujących dostać się do środka fotografów.
— Możesz rzucić zaklęcie blokujące? — pyta bez tchu.
Drosselmeier wygląda na lekko rozczarowanego, ale wykonuje polecenie.
Ciągnę Sophie za wysoki regał zabawkowych kociołków i buteleczek z eliksirami.
— Co robisz... — zaczyna pytać, ale zatykam jej usta dłonią.
— To jeden z moich klientów — szepczę.
Przygląda się uważnie zza błyskającego na jabłkowozielony kolor znaku reklamowego Wyjątkowo Pojemnych Kotłów Cerridwena*** (doskonałych dla dorastających, przyszłych Mistrzów Eliksirów, tylko po pięć galeonów i trzy sierpy za sztukę w limitowanej serii).
— Harry Potter? — Oczy Sophie otwierają się szeroko.
Pociągam ją z powrotem za chwiejącą się wieżę z kotłów. Siedmiogłowa mysz wymyka się z pod naszych nóg z pełnym oburzenia piskiem. — Zamknij się — syczę.
— Poważnie? — Sophie wbija we mnie wzrok. — Szef działu aurorów jest twoim klientem?
— On nie wie, że nim jest.
Ponownie kieruje spojrzenie na Pottera. Drosselmeier nadal na niego naciska, a nasz Wybraniec najpierw rzuca lekko zdesperowane spojrzenie na ciągle zacienione od tłoczących się fotografów drzwi, a potem przekłada opierającego się o jego biodro chłopca na drugą stronę. Inni kupujący przysuwają się do nich z oczywistą chęcią podsłuchiwania.
Nachodzi mnie minimalne uczucie litości dla tego idioty. Które szybko się rozprasza.
— Wiesz, że później musimy o tym porozmawiać? — mówi Sophie.
Mierzę ją zirytowanym wzrokiem dokładnie w momencie, w którym z przerażeniem dostrzegam okrągłą, bladą, okoloną rudymi włosami twarz, która pojawiła się nad stertą kociołków
— Dlaczego się tu chowacie? — pyta najstarszy syn Pottera, patrząc na mnie zmrużonymi oczami.
— Nie chowamy się. — Wygładzam szatę i splatam ręce na piersi. Gumowy wąż unosi głowę znad mojego nadgarstka i syczy na dzieciaka. — Dorośli się nie chowają.
— Och tak, robią to — odpowiada. — Teraz to nawet chowają się w naszym koszu na śmieci.
Sophie parska śmiechem. Chłopiec patrzy na nią i marszczy brwi.
— Tato! — krzyczy.
— Zamknij się — odzywam się do niego gorączkowo, ale on już po raz kolejny woła ojca. — Chryste, ależ jesteś obrzydliwym dzieciakiem.
W zamian otrzymuję niedowierzające spojrzenie mojej byłej żony.
— Naprawdę, Draco.
I wtedy Potter już przy nas jest.
— Co się stało, James? — pyta z oczywistym rozdrażnieniem, choć wydaje się być w oczywisty sposób zadowolony, że dostał pretekst, aby uciec od Drosselmeiera. Mruży oczy na mój widok. — Och, to ty, Malfoy.
Dziecko na jego biodrze szarpie go za koszulę i cicho szepcząc „tatusiu", ciągnie go za kołnierzyk. Okruchy herbatnika rozsypują się wszędzie. Moim oczom ukazuje się kawałek bladozłotej skóry i ostra kość obojczyka. Przypominam sobie, jakie to uczucie przesuwać po tej krzywiźnie językiem, i przebiega mnie dreszcz.
— Oni się chowali — słyszę pełne dystansu słowa Jamesa i mężnie opieram się pragnieniu, aby trzepnąć dzieciaka. Oczywiście ani jeden, ani drugi nie przyjąłby tego dobrze.
Potter unosi brew i patrzy na mnie z niewątpliwym rozbawieniem, więc wykrzywiam usta i prostuję kręgosłup.
— To tylko bożonarodzeniowe zakupy dla naszego syna — wtrąca się Sophie z promiennym uśmiechem, wskazując na kociołki, zanim sam mam szansę odpowiedzieć. — Draco upiera się, że Scorpius jest już na tyle duży, iż może zacząć uczyć się warzenia eliksirów, ale ja uważam, że cztery lata to jednak za mało, nie sądzisz? — Muska dłonią policzek młodszego dziecka, które najpierw uśmiecha się, a potem wtula twarz w szyję ojca. — A kim jest ten uroczy, młody mężczyzna?
Całą siłę mojej woli kosztuje, abym nie wywrócił oczami.
Drzwi otwierają się z hukiem i szczękającymi błyskami. Potter chowa się za mną i kuca, gdy do środka tłoczą się reporterzy. Drosselmeier stoi podejrzanie blisko frontowego okna.
— Cholera — mamrota Potter i już rozważam możliwość rzucenia go wilkom na pożarcie, ale młodszy chłopiec patrzy na mnie wielkimi, zielonymi oczyma, więc wzdycham z rezygnacją.
Muskając palcem brzeg kotła, przesuwam się tak, aby osłonić Pottera od wzroku fotografów. Czuję okropną pokusę, aby upuścić mu naczynie na tę przeklętą głowę. Zamiast tego szepczę:
— Na zapleczu jest kominek. Drosselmeier trzyma proszek w stojącej na nim puszce.
Będąc dzieckiem, niejednokrotnie uciekałem w ten sposób Zgredkowi.
Potter rzuca mi zaskoczone spojrzenie, ale nie jest na tyle głupi, aby się wahać. Gramoli się w stronę drzwi. Sophie uśmiecha się do mnie i dyskretnym ruchem różdżki posyła kompozycje z kotłów na podłogę. Łapię jeden i wpycham go do naszej pękatej torby. Za nic w świecie nie mam zamiaru płacić za to cholerstwo.
Sophie bierze mnie za rękę i całuje w policzek.
— Słodki jesteś.
— Stawiasz mi kolejkę whisky... albo dwie — mówię, ale ona tylko śmieje się i mocniej ściska moją dłoń.
Aportujemy się, ponieważ Drosselmeier, wymachując rękami i krzywiąc twarz w rozdrażnieniu, zmierza szybkim krokiem w naszą stronę.

***

Istnieją branże, które właśnie w czasie dni wolnych uzyskują sporą część swojego rocznego dochodu. Sklepy, restauracje, teatry, dostawcy żywności. Kurwy także należą do tej grupy.
Sam uważam, że powodem tego jest napływ desperacji, wywołany daleko zbyt wielkim znaczeniem, jakie przypisuje się Świętom Bożego Narodzenia, i zdecydowanie za dużo czasu spędzonego z własną rodziną.
Matka odwiedza mnie w piątkowy wieczór w momencie, kiedy szykuję się do wyjścia.
— Skarbie, mam cudowny pomysł na prezent dla Scorpiusa — woła już z korytarza. Wzdycham i kontynuuję golenie. — Gdzie jesteś?
— W łazience, mamo.
Jej obcasy stukają o posadzkę.
— Słyszałeś, co mówiłam? Mam pomysł...
— ...na prezent dla Scorpiusa. — Stukam starą brzytwą ojca o umywalkę. Pianka spływa po niej, topiąc się w gorącej wodzie. Wiem, że jestem staroświecki, ale wolę to niż golące zaklęcia. Lucjusz przysięgał, że brzytwa pozwalała mu ogolić się niemal idealnie. Zgadzam się z nim.
I, jak sądzę, sama czynność mi go przypomina.
Matka opiera się o framugę, podtrzymując jedną ręką fałdy czarnej, aksamitnej szaty. Jej suknia jest jak zawsze nieskazitelna. Szary jedwab, francuski fason, perfekcyjnie ucięta tuż powyżej kolan.
— Wychodzisz.
— Przyjęcie. — Pociągam brzytwą po spodniej stronie szczęki, zbierając ostatnią smugę pianki. — Z okazji świąt. Z pewnością strasznie nudne. — Lustruję ją z góry na dół. — Wyglądasz wyjątkowo elegancko.
— Herbata z Eleonorą. Wiesz, co ona mówi, jeśli ktoś nie okazuje klasy.
Ach, matka Zabiniego. Aktualnie z powrotem w Londynie. Z mężem numer dziesięć.
Odkładam brzytwę, ochlapuję twarz wodą i wycieram się małym, białym ręcznikiem, leżącym na brzegu umywalki.
— Co ze Scorpiusem? — pytam głosem stłumionym przez tkaninę. — Myślałem, że kupiłaś już dla niego wszystkie prezenty. Co jeszcze wymyśliłaś?
— Owczarek szkocki. Suka Eleonory niedawno urodziła najsłodsze szczenięta, jakie w życiu widziałam.
— Mamo, on ma dopiero cztery lata. — Odsuwam od siebie ręcznik.
— Jak sobie przypominam — zaczyna cierpko i krzyżuje ręce na piersi — ty w tym wieku miałeś dwa koty i psidwaka.
— Spójrz na mnie teraz.
Matka przewraca oczami.
— Doskonały, szanowany biznesmen.
Wybieram ten moment, aby wepchnąć do ust szczoteczkę do zębów. Czasami mama wydaje się być niewiarygodnie ślepa. Pewnie dzięki temu zdołała wytrzymać z ojcem. Ale lordowska mość wprowadziła się do rezydencji i wszelka ignorancja przestała być możliwa.
— To tylko szczeniak, Draco. Scorpius nauczy go odpowiedzialności.
Racja. Tak jak ja nauczyłem się jej przy kotach i psidwaku. Które przeżyły tylko dlatego, że Zgredek je karmił.
Płuczę zęby i wypluwam wodę do umywalki. Wrzucam do ust garść miętowych, samoczyszczących nici. Łaskoczą, kiedy przelatują tam i z powrotem pomiędzy zębami.
— Gdzie będziemy go trzymać? Mieszkanie Sophie jest za małe, a ja nie mam czasu, aby opiekować się psem.
— W takim razie zostanie ze mną. — Matka marszczy w moim kierunku brwi. — Draco, wiesz, że Scorpius będzie zachwycony.
Niestety, ma rację.
Wzdycham i wymijam ją w drodze do sypialni.
— Skoro tak, to zgoda. — Moja biała koszula jest już ułożona na łóżku, świeża i czysta. — Jednak musisz zapytać także Sophie.
— Oczywiście. — Matka opada na fotel po drugiej stronie pokoju. Wygina jedną stopę, pozwalając obutej na czarno pięcie wysunąć się z pantofla. Nie mam pojęcia, w jaki sposób potrafi chodzić w tym cholerstwie. Kilka razy, kiedy założyłem takie dla klientów, omal się nie zabiłem. — Sophie rozmawiała ze swoim ojcem?
Przypinam krawat, tradycyjny, prosty, szaro-czarny fuluar z klasycznym, półwindsorskim węzłem.
— Od lata jeszcze nie. — Guillaume Molyneux nie ma najmniejszej ochoty kontaktować się ze swoją córką dziwką, nawet jeśli porzuciła już swój zawód.
— Litości. — Brew matki marszczy się. — Nie rozumiem, jak mógł porzucić własne dziecko w ten sposób.
I nigdy nie zrozumie. Sophie nie ma najmniejszego zamiaru dzielenia się z nią wszystkimi informacjami o swojej przeszłości nawet wbrew faktowi, iż jestem pewien, że matka nie przywiązywałaby do tego wagi.
Podobnie jak do mojego wyboru.
Nakładam wierzchnią szatę i wychodząc, całuję ją w policzek.
— A to za co? — Uśmiecha się do mnie.
Potrząsam głową, zapinając ostatni guzik pod szyją.
— Bez powodu. — Robię krok do tyłu i odwracam się w jej stronę. — Tak?
Przez chwilę się nie odzywa, a potem z drżeniem wciąga powietrze.
— Wyglądasz jak ojciec. — Stoi przede mną i głaszcze mnie po ramionach, wygładzając czarną wełnę, a potem ujmuje moją twarz w dłonie. — Taki przystojny.
Oczy jej błyszczą. Mruga i odsuwa się.
Łapię ją za rękę.
Stoimy w ciszy ze splecionymi palcami. A potem matka śmieje się łagodnie i ociera twarz.
— Idź już. Spóźnisz się na przyjęcie. — Podnosi swoją szatę i zakłada ją. — A ja mam trochę do zrobienia, żeby przygotować prezent dla mojego wnuka.
Jeszcze raz całuję ją w policzek.
— Najpierw zapytaj Sophie.
— Och, na Merlina! — Daje mi klapsa w biodro. — Przecież powiedziałam, że to zrobię.
Dziwna chwila minęła.


***


*hotel w Londynie, w którym, około 140 lat temu, narodziła się tradycja picia popołudniowej herbaty
**nazwa sklepu jest wymyślona przez autorkę fika; nazwisko Drosselmeier zostało zapożyczone z baletu „Dziadek do orzechów"
***Caridwen to w mitologii walijskiej bogini mrocznych mocy wieszczenia; jest strażniczką kociołka podziemnego świata, w którym warzą się inspiracja i boska wiedza  

Londyński pocałunekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz