Rozdział 5

507 29 0
                                    

  — Jak, do diabła, Scorpius dostał się na górę?
Moja była żona opiera się o szafkę w jednym z gabinetów u Świętego Munga. Jej oddział znajduje się z tyłu budynku, jedyny, którego nie ma na wykazie, jedyny z osobnym wejściem. Przychodzą tutaj mniej pożądani pacjenci. Wampiry. Wilkołaki. Dziwki.
Sophie preferuje nas.
Siadam na stole do badań i opieram łokcie o kolana. Scorpius klęczy na podłodze, bezskutecznie ciągnąc za drzwiczki jednej z gablotek. Nie zna jeszcze pojęcia Alohomora.
Wzdycham.
— Zostawiłem otwarte drzwi. Miał koszmar, obudził się i usłyszał mój głos. Ja...
Potrząsa głową i obserwuje, jak Scorpius kopie teraz w szafkę stopą i wrzeszczy „otwórz się!".
— Jesteś idiotą.
Rzucam jej złowrogie spojrzenie.
— Nie pomagasz.
— A co chcesz, żebym powiedziała, Draco? — Przebiega palcami po włosach. Z pewnością miała długi dzień. Jej kok jest poluzowany, a pod oczami ma ciemne kręgi. — Myślisz, że Potter komuś powie?
Nie mam pojęcia.
— Prawdopodobnie — odpowiadam. Bo to jest rodzaj gówna, jakiego można się po nim spodziewać. Przecież mnie nienawidzi. — Jeżeli nie innym, to z pewnością Weasleyowi i Granger. — Którzy nienawidzą mnie jeszcze bardziej. Cudownie. Przed jutrzejszym śniadaniem będzie o mnie wiedział cały kraj. Kładę się na stole i wbijam wzrok w sufit. — Moje życie się skończyło.
Scorpius ponownie kopie w szafkę.
— Głupia — mówi.
— Och, przestań być taki melodramatyczny. — Sophie podnosi Scorpiusa, zanim potłucze sobie stopę. — Obaj przestańcie. — Pochyla się nade mną. — Zabieraj stąd dupę i idź porozmawiać z Potterem. Przekonaj go, żeby nikomu niczego nie mówił.
— To nic nie pomoże. — Czuję na ręce uszczypnięcie. — Co?
Sophie rzuca mi groźne spojrzenie.
— Idź porozmawiać z Potterem. Jeśli już nie z innych powodów, to dla dobra swojego syna, ty fils de pute*.
Pocieram rękę.
— Nie musiałaś tego mówić.
— Draco. — Jej głos przybiera ten niski, niebezpieczny ton. Ten, z którym nauczyłem się nie kłócić, jeśli chcę zachować swoje jądra w stanie nieuszkodzonym.
Schodzę ze stołu.
— Chryste, w porządku.
Sophie przekłada Scorpiusa na drugie biodro.
— I nawet nie waż się wracać, zanim go nie przekonasz.
Czasami moja była żona potrafi być prawdziwą suką.

***

Kiedy przybywam na miejsce, Potter je obiad z cholernym ministrem.
Świetnie, mogę zaczekać.
Niestety, moje nalegania doprowadziły do tego, że asystentka Pottera posyła po Weasleya. Jest to, szczerze mówiąc, zachowanie zupełnie niestosowne. W końcu wcale nie groziłem jej zaklęciem niewybaczalnym.
Rudzielec wykręca mi rękę do tyłu dużo boleśniej niż to, moim zdaniem, konieczne. Ma już moją różdżkę w dłoni. Cholerny gnojek.
— Pierdolonym śmierciożercom nie przysługuje prawo do widzenia się z szefem aurorów, Fretko. — Wpycha mnie do pokoju przesłuchań i zamyka za nami drzwi. — Czego chcesz od Harry'ego?
— Jestem śmierciożercą ułaskawionym przez cholernego ministra, ty troglodyto — warczę w odpowiedzi. — A po co tu przyszedłem, to nie twój interes.
Twarz Weasleya czerwienieje.
— Mógłbym skopać ci dupę właśnie teraz i nikogo by to nie zainteresowało.
Opadam na jedno z krzeseł i macham ręką. Ramię ciągle mnie boli.
— Idź grać złego aurora gdzie indziej, jeśli musisz.
— Pieprzę cię, Malfoy.
Trzęsie się nade mną jak czerwonogłowa małpa człekokształtna. Kretyn.
— Nie w tym życiu, Weasley.
Wściekły rumieniec, jaki wypływa mu na twarz, sprawia mi przyjemność.
Obaj odwracamy się, słysząc otwierające się drzwi. Potter gapi się na nas.
— Co się tu, do diabła, dzieje?
Weasley prostuje się.
— Dupek twierdzi, że chce się z tobą widzieć.
— W porządku. — Wbija we mnie spojrzenie. — Jestem.
— Na osobności — mówię stanowczo. — Odeślij swojego pawiana, niech się bawi gdzie indziej.
Potter unosi rękę, aby powstrzymać Weasleya.
— Ron, daj nam minutę, dobrze?
Rudzielec waha się.
— Harry, jesteś pewien? Nie sądzę, żeby zostawanie sam na sam z Malfoyem było rozsądne.
Prawie wybucham śmiechem.
— Nic mi się nie stanie — mówi Potter.
Krzyżuje ręce na piersi. Ma na sobie standardową, aurorską szatę. Czerwona wełna opina jego ramiona, a srebrny, laurowy wieniec błyszczy tuż pod czerwono-srebrną koroną, symbolem jego rangi w wydziale. To zupełnie inny Potter, taki, jakiego jeszcze nie widziałem. Wiercę się na krześle, niespodziewanie zdenerwowany.
Weasley wzdycha i kieruje się w stronę drzwi.
— Moja różdżka — mówię. Nie ma mowy, żebym tu został bez niej, nie mam żadnych powodów, abym ufać aurorom. Nie po tym, co ministerstwo zrobiło mojej rodzinie. Nadal słyszę błagania matki, gdy zaatakowali dwór, szukając czarnomagicznych artefaktów. Nadal widzę roztrzaskane meble i rozbitą porcelanę.
Jeden z nich z wielką radością złamał mojego Nimbusa.
Potter kiwa głową i Weasley rzuca różdżkę na stół. Toczy się w moją stronę, więc zatrzymuję ją palcem.
Rudzielec patrzy na mnie.
— Lepiej, żeby tam została, Fretko.
— Ron. — Potter posyła mu długie spojrzenie i Weasley przewraca oczami.
Drzwi z brzęknięciem zamykają się za nim.
Potter nic nie mówi, ale nie odrywa ode mnie oczu. Cholernie mnie to wyprowadza z równowagi.
Bębnię palcami o blat. Desperacko potrzebuję papierosa, co jest śmieszne, bo rzuciłem palenie, zanim jeszcze urodził się Scorpius. Sophie prawiła mi zbyt szczegółowe kazania na temat wpływu dymu na płód.
— Więc? — słowo zawisa między nami.
Mój paznokieć skrobie drewnianą powierzchnię. Jest zniszczona i brudna. Myślałem, że ministerstwo jest w stanie pozwolić sobie na lepsze meble lub co najmniej na butelkę albo dwie Magicznego Likwidatora Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Scower.
— Powiedziałeś mu? — Podnoszę wzrok na Pottera. — Weasleyowi.
Opiera się o ścianę i krzyżuje nogi w kostkach.
— A słyszałeś, żeby nazwał cię dziwką?
Racja. Chowam różdżkę do kieszeni.
— Dlaczego nie?
— Nie wiem. — Wzrusza jednym ramieniem. — Pomyślę o tym. Może powiem.
Zaciskam zęby.
— Zrujnujesz moją rodzinę.
Odpycha się od ściany i ciągle na mnie patrząc, okrąża stół.
— Nie pozwolę ci iść do Proroka. — Szata wiruje mu wokół butów. Są czarne i wypolerowane, ze schowanymi do środka nogawkami spodni. Nigdy nie pojmowałem uroku uniformów. Aż do teraz. Szlag. — Ale w tym celu — mówi i wyjmuje z przymocowanego z boku futerału różdżkę — zawsze mogę rzucić na ciebie Obliviate.
Przeciąga mi drewnianą końcówką po policzku i czuję, jak mój penis twardnieje.
Jak ja gardzę tym człowiekiem.
— Być może. — Unoszę podbródek, aby spotkać jego oczy. Nie cofam się przed różdżką. — Ale nie sądzę, że tego chcesz.
Unosi brew.
— Jesteś pewien, Malfoy?
Nie, nie jestem.
Ale pochylam głowę i udaję, że mu się badawczo przyglądam. Moje ręce trzęsą się nieznacznie.
— Nie jesteś takim typem, Potter — mówię po chwili. — I w tej sprawie masz przewagę, wiesz o tym. Co to za problem, nawet jeśli Prorok ujawni, że preferujesz kutasy? Nadal pozostaniesz zbawicielem czarodziejskiego świata. — Wykrzywiam z goryczą usta. — To ja jestem śmierciożercą, pariasem. — Nie odwracam wzroku. — Dziwką.
Opuszcza różdżkę tylko odrobinę.
— Jesteś kimś, kto się pieprzy za pieniądze, Malfoy.
Idiota.
— A ty nie jesteś pierwszym klientem, który wsadził mi kutasa w dupę. — Wstaję. — Nie masz wiele do stracenia. Ja mam wszystko. I nie wmawiaj mi, że nie zdajesz sobie z tego sprawy. — W milczeniu wzrusza ramionami. Niczego tu nie wskóram, jak myślałem. To jest zupełnie bezużyteczne. — Pieprzę cię, Potter — mówię ze zmęczeniem.
Nieważne, czy jeszcze kiedykolwiek dojdzie do jakiegoś pieprzenia.
Odwracam się w stronę drzwi.
I wtedy zostaję przyciśnięty do ściany, a usta Pottera, szorstkie i twarde, są na moich.
— Jesteś takim cholernym gnojkiem — mówi, nie przerywając pocałunku, a ja jęczę, wplatam mu palce we włosy i wysuwam język przeciw jego zębom. Smakuje piwem i curry i wiem, że to jest szalone, mam tego pełną świadomość, ale zbyt wiele uwagi zabiera sposób, w jaki biodra Pottera napierają na moje i jak nasze erekcje ocierają się o siebie.
Odpycham go do tyłu i, ciągle się całując, opieramy się o stół. Obraca mnie i nagle leżę rozciągnięty na blacie, podpierając się na jednej ręce, drugą ciągle trzymając w jego włosach. On kąsa ścieżkę wzdłuż mojej szczęki i rozpina mi szatę. Dłonią głaszcze mojego penisa przez spodnie i, och Chryste...
Potter odsuwa się. Za szkłami okularów jego oczy są błyszczące i nieskupione. Włosy ma potargane, usta obrzmiałe i mokre.
— Ile mam zapłacić, żebym mógł ci obciągnąć? — Jego oddech przechodzi w krótkie, gwałtowne sapnięcia. — Kurwa, Malfoy.
To byłoby takie łatwe. Dwieście galeonów. Pięćset. Tysiąc. Słowa mam już na końcu języka.
Nie mogę ich wypowiedzieć.
To nie jest dobre. Na zwisające, lewe jajo Merlina, to nie jest dobre. Otwieram usta, zamykam, otwieram znowu.
— Ja... — Patrzy na mnie niecierpliwie, palcami ciągle głaszcząc mojego wzbudzonego penisa. Harry pieprzony Potter chce mi obciągnąć. Chce zapłacić za to, żebym mu na to pozwolił. A ja pozwolić nie mogę. — Muszę iść. — Patrzy na mnie, jak gdybym oszalał. Być może tak jest naprawdę. Odpycham go od siebie. — Muszę iść — powtarzam. Tak, w końcu to piątkowy wieczór.
Drzwi z hukiem uderzają o ścianę, a ja uciekam, zanim słyszę krzyk Weasleya. Kiedy skręcam za róg, w ścianę naprzeciw mnie uderza promień czerwonego światła.
— Ron, przestań — słyszę za sobą słaby głos Pottera.
Wpadam na dryfujący w powietrzu wózek, zapełniony, jak przypuszczam, zbrodniczymi aktami, sprawozdaniami aurorów, różnymi kartotekami czy innym, śmiesznym gównem, jakie tu archiwizują. Strącam trochę papierów, które unoszą się wokół mnie i starej czarownicy z mocno związanymi, siwymi włosami.
— Patrz przed siebie, chłopcze — warczy i łapie upadające na podłogę kanarkowo żółte kartki.
Nie zatrzymuję się.
Nie mogę.
Staję dopiero przy windzie, z jękiem kołysząc się na boki. Pocieram dłonią twarz i odgarniam włosy z czoła. Mój penis ciągle pulsuje.
— Weź się w garść, Malfoy — mamroczę do siebie, łapiąc spazmatyczny oddech, a przyczepiona do rękawa notatka służbowa łopocze mi przed oczami. Wyrzucam ją.
Winda skrzypi i rusza w górę.
Jasna cholera. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

***

Postanawiam nie myśleć o Potterze.
Wszystko, co mówię Sophie, to że nie musi się martwić. Mam nadzieję, iż tak jest w rzeczywistości. Nie byłbym w stanie spotkać się z nim znowu. Potter wprawia mnie w zażenowanie. Przez niego odczuwam emocje, z którymi nie jest mi wygodnie. Coś, co, do kurwy nędzy, jest w moim zawodzie niebezpieczne.
Seks to seks. Klient to klient. A najważniejsze ze wszystkiego są pieniądze.
Rzucam się w wir pracy, przyjmuję tylu klientów, ilu tylko mogę. Cardinella jest zachwycona. Sophie trochę mniej.
— Masz syna, który chciałby cię czasem zobaczyć — mówi cierpko przez kominek w niedzielny wieczór.
Zdejmuję z siebie zbyt ciasną szatę.
— Mam też robotę, a to bardzo pracowita pora roku. — Wzdycham, słysząc jej parsknięcie. — Jutro matka zajmie się Scorpiusem.
— Conard**.
— Nie mam czasu — mówię i zrywam kontakt. Jestem pewien, że właśnie zasłużyłem na jednego albo dwa wyjce. Przy odrobinie szczęścia poczeka, aż będę sam.

***

To nie jest zły seks.
Teodor ma mnie pochylonego nad łóżkiem, a ruchome lustro wisi w powietrzu przed nami. Mam zsuniętą z ramion koszulę, jego penisa głęboko w sobie i wiem, czego się ode mnie oczekuje, czy jestem w nastroju, czy nie. Kołyszę się w jego stronę, błagając, żeby mnie pieprzył. Aby brał mnie mocniej.
Mogę czuć jego wilgotny oddech na karku i wydaję z siebie odpowiednie, jęczące dźwięki. Naprężam szyję i wyginam się do niego. Mówię, żeby patrzył, jak mnie bierze.
Jednak w wyobraźni to nie jego ręce mam na sobie.
— O czym myślisz? — szepcze mi do ucha i gryzie w gardło. — No, powiedz.
„O Potterze", podpowiada głos w mojej głowie. „O rękach Pottera, o ustach Pottera, o..."
Uśmiecham się do lustra.
— O twoim kutasie wewnątrz mnie — mówię perfekcyjnie drżącym głodem i jęczę właściwie, kiedy wykonuje kolejne pchnięcie.
Mimo wszystko, jestem doskonałą kurwą.

***

Przebywam w domu zaledwie od godziny. Zdążyłem jedynie wziąć prysznic i wypić dwie szklanki whisky, gdy słyszę dźwięk kołatki u drzwi. Zaskakuje mnie to. Na parterze rzadko przyjmuję gości i nawet ci nieliczni preferują podróżowanie siecią Fiuu.
Szybkie spojrzenie w judasza ujawnia Pottera. Stojącego na moim progu. I trzęsącego się z zimna.
Odsuwam się. Ręce mi drżą. To nie jest coś, z czym jestem w stanie zmierzyć się dziś wieczorem.
Kołatka stuka ponownie.
— Malfoy — słyszę jego podniesiony głos. — Na Merlina, otwórz, zanim odmrożę sobie tutaj jaja.
To działa.
Rozdrażniony uchylam drzwi.
— Masz świadomość, że znajdujesz się w budynku w Mayfair***?
Posyła mi krzywy uśmiech.
— Mogę wejść?
— Nie. — Opieram się o drzwi. — Co tu robisz?
Przestępuje z nogi na nogę. Ma na sobie długi, czarny, wełniany płaszcz, a gruby, czerwony szalik, opleciony wokół szyi aż wrzeszczy, że jest efektem robótki ręcznej Molly Weasley. Jego policzki są zaróżowione, a oczy błyszczące. Merlinie, mam ochotę pieprzyć go nawet tu, na progu.
— Chciałem porozmawiać — mówi, pocierając o siebie dłonie. Przy wydechu z jego ust unosi się biała mgiełka. — Słuchaj, tu naprawdę jest cholernie zimno, nie sądzisz, że mógłbym...
— Nie — powtarzam. Moja własna dłoń trzymająca gałkę jest ciepła. — Czego chcesz, Potter?
Oblizuje dolną wargę i splata razem palce.
— Przeprosić.
Ach tak. To ci niespodzianka.
Waham się i kręcę gałką. Wpuszczenie go byłoby szaleństwem. Oczywiście, że tak. Ale on trzęsie się, pociera rękami ramiona, a włosy ma dziko rozczochrane. Och, niech to wszystko szlag trafi. Odsuwam się, przytrzymując drzwi otwarte.
— Pięć minut.
Kieruje się za mną do salonu. Jest ciepło, więc rozwiązuje szalik. We wnęce błyszczą światełka choinki, wokół której już zaczynają gromadzić się prezenty. Świąteczne skarpety wiszą nad paleniskiem, tuż pod wiecznie zielonymi konarami.
Potter dotyka ich i śmieje się.
— Masz wiele uczuć dla swojego syna — mówi, patrząc na mnie przez ramię.
Nalewam porcję Glenfiddich dla siebie i niego.
— Byłoby absurdalne, gdybym nie miał. — Przyglądam mu się znad brzegu szklanki. — Fakt, że jestem Ślizgonem, nie oznacza, iż nie posiadam ludzkich emocji.
Potter łaskawie rumieni się z zawstydzenia. Obraca w dłoniach swoją szklankę.
— Wiem.
Przez chwilę milczymy.
— A więc — odzywam się w końcu — miałeś przepraszać.
Bierze łyk whisky
— Innym razem. Dzisiaj nie zrobiłbym tego właściwie.
— Ach. — Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu czuję się dziwnie rozczarowany. Wciskam palce stóp w dywan. Jedwabny frędzel wbija mi się w skórę. — Właśnie w ten sposób szef aurorów wyraża skruchę za molestowanie gości?
Potter pociera kciukiem o ściankę szklanki.
— W zasadzie nie.
Patrzę na niego. Zaczarowane światełka odbijają się w jego okularach jako małe, białe iskierki.
— Zjedz ze mną kolację — mówi szybko, a jego policzki płoną.
Szklanka prawie wyślizguje mi się z ręki.
Łapię ją w ostatniej chwili.
— Co?
Uśmiecha się niewyraźnie i odstawia swoją whisky na kominek.
— Kolacja. Lub cokolwiek. Ze mną.
Wypijam alkohol jednym łykiem.
— To cię będzie kosztowało nieco więcej.
Sam nie mogę uwierzyć, że się zgadzam. Oszalałem. Potter to wyjątkowo żałosny klient i zakończenie tego teraz byłoby najlepszym wyjściem. Jestem zdecydowanie zbyt w to wszystko zaangażowany.
Łapie mnie za rękę, odbiera szklankę i odkłada ją na bok.
— Nie, Malfoy. Nie o to proszę.
— W takim razie o co?
Mam ochotę wyszarpnąć dłoń. Powinienem to zrobić. Wiem, że powinienem. Ale jego palce są takie miękkie i ciepłe, a nacisk kciuka sprawia, że drżę.
Potter śmieje się łagodnie.
— Nikt cię nigdy nigdzie nie zapraszał?
Nie jestem przygotowany na takie pytania.
— Nie.
To prawda. Oczywiście zdarzało mi się to wcześniej, w szkole, a potem z Sophie. Ale potem nikt już nie zapraszał mnie. A od rozwodu... tak naprawdę, jaki facet chciałby się pokazywać publicznie z dziwką?
Potter przysuwa się bliżej. Tracę oddech.
— Wyjdź ze mną. Żaden interes. Żadne pieniądze. — Patrzy na mnie spokojnie. — Żadnego seksu.
— W takim razie nie będziemy mieli z tego zabawy — mówię z suchym gardłem. Wywracam oczami na widok jego zmarszczonych brwi. — Ja nie chodzę na randki, Potter.
Splata palce z moimi.
— Ja też nie. Ale może powinniśmy zacząć.
— Jestem dziwką.
— A ja szefem biura aurorów.
Obserwuje mnie tymi swoimi cholernie zielonymi oczami.
— To się nigdy nie uda — mówię i przebiegam językiem po dolnej wardze. — Więc po co próbować?
Przez chwilę milczy.
— Ponieważ... — gdy się już odzywa, jego głos jest niski — ...za żadną cholerę nie mogę przestać o tobie myśleć.
Kurwa.
Uciekam spojrzeniem. Płomienie w palenisku są jasne i gorące. Owijają się wokół drewnianych kloców i rzucają długie cienie na podłogę i moje bose stopy.
— Obiad — mówię.
— Co?
Spotykam jego spojrzenie i w końcu się odsuwam.
— Obiad, nie kolacja. Na Pokątnej jest grecka restauracja.
— „Kalyvia". — Potter się uśmiecha.
Kiwam głową.
— Spotkam się tam z tobą pół do dwunastej. — Spoglądam w stronę drzwi. — Powinieneś...
— Racja.
Kierujemy się w stronę wyjścia. Obaj milczymy, bo żaden z nas nie jest pewien, co powiedzieć. W końcu Potter wychyla się i całuje mnie niezgrabnie w policzek.
— Dziękuję — szepcze.
— Idź do domu, Potter — mówię i zamykam za nim drzwi. Opieram się o nie, gdy zamek się zatrzaskuje.
Do jasnej cholery.
Uderzam głową w drewnianą powierzchnię.
Mam randkę z Harrym Potterem.
Randkę. Z Potterem.
Jęczę i pocieram dłońmi twarz.
Naprawdę oszalałem.
Odklejam się od drzwi. Muszę pogadać z jedyną osobą, o której wiem, że będzie ze mną brutalnie szczera.

***

— Na wszystkie świętości, błagam, tylko nie ta.
Pansy rozciągnęła się w nogach mojego łóżka, podjadając trzymane w garści sułtanki. Spuszczam wzrok na trzymaną w rękach szatę. Zrobiona została ze wspaniałej, niebieskiej wełny, jest doskonale uszyta i raczej droga.
— Co z nią nie tak? — pytam.
— Sprawia, że wyglądasz, jakbyś miał ochotę zwymiotować. — Rozgryza kolejną rodzynkę. — Nie mogę uwierzyć, że wychodzisz z Potterem.
— To tylko obiad. — Odrzucam szatę i znowu grzebię w szafie. Chryste, przecież coś tu musi być.
Pansy podnosi się i siada po turecku.
— I właśnie dlatego uparłeś się, abym przyszła pomóc ci się ubrać?
— Zamknij się. — Wyciągam szatę w kolorze ciemnografitowym. Jest dopasowana i prosta, jej jedyną ozdobę stanowi pojedynczy rząd guzików z przodu. — Chcę, żebyś wyperswadowała mi ten idiotyzm.
Kiwa głową na znak akceptacji, a ciemne kosmyki muskają jej podbródek.
— Dużo lepsza. — Wsuwa do ust następną sułtankę. — Próbowałabym wybić ci to z głowy, gdybym uznała, że tak będzie dla ciebie lepiej.
Ubieram parę czarnych spodni i wsadzam do nich białą koszulę.
— O co ci chodzi?
Zapinam je i sięgam po szatę.
Pansy wstaje z łóżka i podchodzi, odpycha moje ręce i sama zapina guziki, a potem wygładza materiał na piersi. Wzdycha.
— Zawsze byłeś nim trochę zafascynowany.
— Nieprawda.
Obraca mnie tak, abym stał przodem do lustra, i kładzie mi podbródek na ramieniu. Mam zaczerwienione policzki i roziskrzone oczy. Pansy zawija ramiona wokół mojej talii.
— Popatrz na siebie — szepcze. — Już dawno nie widziałam cię takiego szczęśliwego. — Robi skrzywioną minę. — Żałuję, że to musi być Potter. Czy jego penis jest olbrzymi?
— Kretynka. — Obejmuję ją. — To nie twój interes.
— Sądzisz, że powinnam zaprosić go na przyjęcie? — Uśmiecha się do mnie. Ona i Teo słyną ze swoich noworocznych zabaw, nawet Gryfoni marzą, aby na nic bywać, choć rzadko mają na to szansę.
— Może. — Wzruszam ramionami, jakby to nie miało dla mnie znaczenia. Bo tak jest. Naprawdę. — Jeśli masz ochotę. To zależy tylko od ciebie.
Parska i odpycha mnie od siebie.
— Kłamca. — Łapie mnie za rękę i splata nasze palce razem. Jej zaręczynowy pierścionek ociera mi się o skórę. — Mam dla ciebie nowinę, jeśli skończyłeś już tyradę na temat wspaniałości Pottera.
— Suka. — Unoszę brew. — Pozwól mi zgadnąć. Znalazłaś nową szafę do sypialni. Albo... twój mąż wreszcie zdecydował się skorzystać z wolnych dni i skoczyć do Dharamsala****.
Wbija mi w dłoń paznokcie.
— Czasami, Draco, naprawdę cię nienawidzę. Nie, to, co chcę ci powiedzieć, jest trochę bardziej zdumiewające. Choć jeśli Teo kiedyś rzeczywiście weźmie urlop, mogę umrzeć z szoku.
Przeszywa mnie ból poczucia winy.
— Więc mów, co to za cudowne wieści i czy powinienem poinformować Proroka.
Pansy bierze głęboki oddech.
— Znowu jestem w ciąży.
To nie jest coś, czego oczekuję. Nie po tym, jak po narodzinach Rowan moja przyjaciółka przysięgła, iż nie ma najmniejszego zamiaru przechodzić przez to doświadczenie po raz kolejny.
Mrużę oczy.
— Masz pewność, że twoja pochwa jest na to gotowa?
Pansy daje mi klapsa w głowę.
— Draco, to nie jest właściwa odpowiedź.
— Przepraszam. — Pocieram dłonią o klatkę piersiową. — Gratuluję?
— Już lepiej.
Uśmiecha się, a ja przyciągam ją do siebie.
— Cieszycie się?
Przez chwilę kiwa głową naprzeciw mojej piersi.
— Myślę, że tak. Nie planowałam tego, po prostu się przytrafiło i Teo był zachwycony. — Podnosi na mnie wzrok. — Ostatnio nam się nie układało. Oddalił się ode mnie. Nie wracał na noc do domu.
Głaskam ją kłykciami po policzku.
— On cię kocha. — To wszystko, co mogę powiedzieć.
— Wiem. — Pansy wzdycha i odsuwa się ode mnie. Jej uśmiech jest smutny, a w oczach czai się wilgoć. Kładzie rękę na swoim brzuchu. — Być może dziecko nam pomoże.
— Tak. — Kładę dłoń na jej ręce. — Być może.
Równie dobrze jak ja wie, że to pusta nadzieja.

***

Właśnie wkładam na siebie płaszcz i sięgam po szalik oraz rękawiczki, gdy słyszę, jak dźwięczy kominek.
— Mój drogi, jesteś w domu? — krzyczy Cardinella.
Waham się, stojąc w holu, z rękawiczkami trzymanymi ciągle w dłoni. Powinienem zawrócić, to w końcu moja praca.
Choć jakoś wyjątkowo nie mam na to ochoty.
Zamykam drzwi na jej „Tobiaszu, kochanie!" i izoluję się od niej. Pada słaby deszcz, wzdłuż mojej ulicy ciągną się rzędy mokrych drzew, wyciągających swoje nagie ramiona w kierunku szarego nieba. Zielone i czerwone girlandy rozjaśniają surowe, czarne drzwi historycznych kamienic, nawet mugole udrapowali na swoich wykutych ze stali ogrodzeniach poskręcane z jodłowych gałęzi wieńce z wplecionymi w nie białymi, migoczącymi światełkami.
Otulam się szczelniej płaszczem i aportuję. Kiedy znikam z głośnym trzaskiem, mokre szarości, czerwienie i zielenie rozmywają się wokół mnie.


***


*sukinsyn
**kretyn/idiota
***niezwykle droga dzielnica Londynu, znana z ekskluzywnego, historycznego charakteru
****miasto w północno-zachodnich Indiach, główny ośrodek tybetańskiej imigracji; znajduje się tu siedziba Dalai Lamy  

Londyński pocałunekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz