Sowa przybywa, gdy zapinam Scorpiusowi płaszcz.
— Kurwa, pieprzona mać — mruczę, biegnąc przez pokój, aby otworzyć okno, zanim ptaszysko rozbije swoimi cholernymi skrzydłami szybę. Odwracam się w stronę syna. — Nie waż się tego powtarzać.
Uśmiecha się i na zmianę zaciska i prostuje palce w rękawiczce, wydając przy tym klapiący dźwięk.
Drżę, gdy wraz z sową do środka wdziera się podmuch wiatru, a kiedy rozwijam list, moje palce się trzęsą. Ptaszysko czeka i patrzy na mnie zdziwionym wzrokiem, więc przeganiam je z parapetu.
— Teraz nie będzie żadnej odpowiedzi — warczę.
Stroszy pióra i odlatuje z rozdrażnionym hukaniem.
Zamykam okno z trzaskiem i dopiero wtedy wracam do notatki.
Szlag. Rozpoznaję pieczęć Cardinelli. To nie może być nic miłego.
I nie jest.
Przebiegam szybko oczami po trzech paragrafach, na podstawie których dostaję upomnienie za brak możliwości skontaktowania się ze mną przez kilka dni i odwołanie spotkania. Chryste, zdarzyło mi się to raz w ciągu trzech lat, to jeszcze nie jest koniec cholernego świata. Z powodu niedbalstwa straciłeś dwie rezerwacje — pisze dalej. — Nie oczekuj kolejnych w przyszłości.
Zaskakująco, nie przejmuję się tym. Wiem, że odezwie się w ciągu kilku dni. Zgniatam pergamin w kulkę, wrzucam go do paleniska i odwracam się do syna.
— Gotowy?
Uśmiecha się i wskakuje mi na ręce.
***
Harry czeka na nas przy wejściu do Hyde Parku, opierając się o brązową, metalową bramę. Trzyma na rękach rudowłose dziecko, ubrane w czerwony, wełniany płaszczyk i dopasowaną do niego, wciśniętą na głowę czapkę. Jego najmłodszy syn trzyma go za rękę, a raczej wisi na niej, wyginając się niebezpiecznie to w jedną, to w drugą stronę. Szalik ma już pokryty błotem.
Scorpius przygląda się całej trójce.
— Kto to jest, tato?
— Przyjaciele — odpowiadam, a słowa te prawie mnie dławią. W ciągu ostatnich kilku tygodni moje życie stało się niepokojąco surrealistyczne.
Harry wita mnie pocałunkiem, szybkim i mocnym. Jego córka marszczy w moim kierunku brwi, a potem obraca się i kręci w ramionach ojca.
— Hej — mówi z uśmiechem i stawia ją na ziemi.
Albus Severus i Scorpius patrzą na siebie podejrzliwie.
Unoszę wzrok na Harry'ego.
— Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
Wzrusza ramionami.
— Co w tym złego, że się poznają?
Nawet nie zadaję sobie trudu, aby odpowiedzieć.
***
Dwie godziny później i w połowie czegoś, co mugole nazywają Winter Wonderland, osobiście mógłbym rzucić na kogoś klątwę. Scorpius ma pękniętą wargę, a Albus podbite oko, a wszystko prze tę dziewuchę i jej twardą, małą głowę.
Już raczej wolałbym zmierzyć się z Czarnym Panem niż napadem złego humoru u dwulatki.
Kiedy schodzimy z karuzeli, Harry z westchnieniem podrzuca Lily w ramionach. Dziecko ciągle płacze, ma zaczerwienioną twarz i smugi łez na policzkach.
— Jest troszkę kapryśna.
— Myślisz? — Ciągnę chłopców za stragan na German Market. — Och, na rany Chrystusa, Scorpius, stań nieruchomo.
Mój syn patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami. Dotykam różdżką jego wargi. Wzdryga się, gdy skóra zaczyna się zrastać. Spoglądam w stronę Albusa. Chłopak odwraca się i nurkuje pod stół.
— Nie — mówi, a Scorpius wywraca oczami.
— Dzidziuś — odzywa się i zawija ręce wokół mojej nogi. — Tatuś cię nie zrani.
— Nie — powtarza Albus.
Harry wzdycha i wręcza mi Lily.
— Potrzymaj ją.
Biorę ją od niego, ale trzymam na długość wyciągniętych ramion. Jestem bezradny, nie mam żadnego pomysłu, co się robi z dziewczynką. Kopie mnie, więc łapię ją za stopę.
— Przeklęty dzieciak — mamroczę i układam ją sobie na biodrze, twarzą na zewnątrz. Zaczyna płakać i tłuc piętami o moje udo.
Harry rzuca mi spojrzenie i wchodzi za synem pod stół. Chłopiec kuli się w kącie.
— Chodź, Al — mówi delikatnie. — Pokaż mi to oko.
Dziecko przez chwilę się waha, a potem podpełza do ojca.
Zgarbiony pod stołem, z palcami muskającymi twarz syna, Harry wygląda śmiesznie. Całkowicie śmiesznie. Naprawdę.
Dotykam głowy Scorpiusa i głaskam go po włosach.
— Lepiej? — pyta Harry i Albus, z pięścią wciśniętą do ust, kiwa głową. Wychyla się do przodu, całuje ojca szybko w policzek, przeciska się obok niego i wychodzi spod stołu.
Potter także wstaje, otrzepuje kolana i odbiera ode mnie Lily.
— Dzieci — mówi.
Unoszę brew.
— Można by się zastanowić, czy są tego warte. — Patrzę na Scorpiusa. Idzie powoli obok Albusa. Obaj rzucają na siebie niepewne spojrzenia.
— Czasami. — Harry przekłada córkę na drugie biodro. — A czasami nachodzi człowieka ochota, żeby je utopić w Tamizie.
Zgadzam się z nim z całego serca.
***
Kilka dni później wracamy w to samo miejsce, ale już bez dzieci.
Wszystko jest idiotycznym pomysłem Harry'ego. W Hyde Parku znajduje się ogromne lodowisko, które widzieliśmy, będąc tu poprzednim razem, i zdecydował, że musimy przyjść i pojeździć. Nie przejmuje się, że jest w tym beznadziejny, co sam radośnie powtarza.
Dlatego właśnie teraz mam na sobie parę łyżew i ślizgam się do tyłu, podczas gdy Potter po raz kolejny ląduje na tyłku.
— Zaklęcie amortyzujące? — pytam sarkastycznie, a on wykonuje w moim kierunku nieprzyzwoity gest. Śmieję się i pomagam mu wstać. — To był twój pomysł.
— Tak, ale gdybym wiedział, że z ciebie taki pieprzony mistrz olimpijski...
Mrużę oczy i robię nagły zwrot tuż przed nim, a potem objeżdżam go w koło.
— To co?
— Nieważne. — Wzdycha i pociera pośladki — Wystarczy powiedzieć, że straszny z ciebie gnojek.
— I dopiero teraz to do ciebie dotarło?
Oplatam go ręką w pasie. Kilka osób posyła w naszą stronę krzywe spojrzenia, ale mam to gdzieś.
Jest chłodny, zimowy wieczór, który różowi nasze policzki i zmienia słowa w białe, dryfujące w stronę ciemnego nieba obłoczki. Drzewa obok lodowiska są oplecione mugolskimi, błyszczącymi jasno lampkami i wystarczy tylko, że przymknę oczy i mogę udawać, iż między gałęziami iskrzą się czarodziejskie światełka.
Harry splata swoje palce z moimi.
— Jestem trochę powolny.
— Oczywiście.
Przez chwilę jeździmy w milczeniu, w końcu Potter się relaksuje i zaczyna dorównywać mi kroku. Już się tak bardzo nie trzęsie.
— Więc... — odzywa się w końcu, patrząc na mnie kątem oka — ...Albus chce wiedzieć, czy Scorpius spędzi z nami Boże Narodzenie.
Zatrzymuję się nagle. Harry pochyla się do przodu i traci równowagę. Po raz kolejny ląduje na lodzie.
— Do diabła, Draco!
— Masz na sobie łyżwy, nie adidasy, ty idioto. Spróbuj o tym pamiętać. — Jeszcze raz pomagam mu wstać. — Boże Narodzenie?
Podnosi się prawie bez problemów, tylko raz noga odjeżdża mu na bok. Kawałki lodu przykleiły mu się do spodni.
— To znaczy część świąt. — Oblizuje dolną wargę. — Wiesz, może kilka godzin, jeśli się zgodzisz.
— I to był pomysł twojego syna? — pytam sceptycznie.
— Przysięgam — unosi ręce.
— Nie wierzę ci.
— W porządku. — Śmieje się. — Ktoś mógł go odrobinę zachęcić.
Posyłam mu groźne spojrzenie.
— Tylko się zastanów. — Zawija ręce wokół mojej talii, łapiąc palcami wełniany materiał płaszcza. — Jeśli się przewrócę, Malfoy, ty polecisz ze mną.
Parskam.
— Tak ci się tylko wydaje, głupku.
Uśmiecha się do mnie.
— Czyli zastanowisz się?
Przez moment jestem niezdecydowany, ale w końcu kiwam głową.
— Tak.
— Świetnie.
Harry robi krok, jego stopa ślizga się i obaj rozwalamy się na lodzie. Słyszę jego chichot.
— Jak ja cię nienawidzę, Potter — warczę, a on bierze moją twarz w ubrane w rękawiczki dłonie i całuje mnie.
— Kłamca.
Nie, wcale nie jestem kłamcą.
***
— To okropny pomysł. Idiotyczny. Nie ma mowy, żebym się zgodził.
Sophie obserwuje, jak chodzę po jej kuchni. Jest zaledwie południe, a ja już kończę trzecią szklaneczkę whisky.
— Draco.
— Nie wiem, co on sobie wyobraża. Widujemy się niewiele dłużej niż tydzień, a to w końcu Boże Narodzenie, Sophie.
— Draco. — Tym razem jej głos jest ostrzejszy.
Patrzę na nią.
— Co?
— On cię do niczego nie zmusza. — Stawia przed Scorpiusem kanapkę. Kromka chleba ma odcięte skórki w sposób, w jaki mój syn lubi. — Po prostu cię zaprosił i tyle.
— Mnie i Scorpiusa! — Jednym łykiem opróżniam szklankę i sięgam po butelkę, ale Sophie wyjmuje mi ją z rąk.
— Masz już dość. — Odstawia alkohol do szafki. — I nie mogę zrozumieć, co Scorpius ma z tym wszystkim wspólnego.
Oczywiście, że mogłaby. Wyjaśniłbym jej to w najdrobniejszych szczegółach, gdybym sam wiedział. Ja po prostu... czuję się źle. Przerażony.
Jak gdybym właśnie miał stracić nad sytuacją kontrolę.
Lub może już straciłem.
Świadomość tego uderza we mnie w pełni. Uginają się pode mną kolana. Opadam na krzesło. Zaczynam się dusić.
— Oddychaj głęboko. — Moja była żona klęka przy mnie i kładzie mi rękę na kolanie.
— Sophie — mówię słabym głosem. — Jestem kompletnie popierdolony.
Uśmiecha się do mnie delikatnie.
— Nie mogę uwierzyć, że zrozumienie tego zajęło ci tyle czasu.
***
Nie jestem do końca pewien, w jaki sposób udało mi się dotrzeć do sklepu z markowym sprzętem do quidditcha. Wychodząc z domu, wcale nie miałem takiego zamiaru. Chciałem odwiedzić Nokturn, aby znaleźć coś dla matki, a potem jeszcze Drosselmeiera po ostatni prezent dla Scorpiusa.
Ale mijając wiszącą w oknie Błyskawicę, zatrzymałem się na dostatecznie długo, by zdecydować się na zupełnie idiotyczny pomysł kupienia jej dla Harry'ego.
Oczywiście oszalałem.
A jednak jestem tu i właśnie wręczam sprzedawcy czek banku Gringotta.
— Dostarcz to na Upper Street numer trzydzieści cztery w Islington — mówię do pryszczatego ekspedienta, ubranego w barwy Os z Wimbourne. — Chciałbym, żeby przesyłka dotarła w Wigilię.
Gryzmolę jeszcze liścik, zabezpieczam go zaklęciem i zostawiam, aby został spakowany razem z miotłą. Odchodząc, już jestem pewien, że będę tego kretyńskiego pomysłu gorzko żałował.
I nie mylę się.
***
Leżymy w łóżku, z zaplątanym wokół naszych bioder prześcieradłem. Głaszczę dłonią jego pierś, zanurzając palce w rzadkich, ciemnych włosach. Seks między nami jest w porządku. Zawsze. I naprawdę, trochę mnie to niepokoi. Harry nie jest wybitnie spektakularnym kochankiem, z pewnością miałem lepszych. Ale ma chęci, entuzjazm i cholernie dobrą kondycję fizyczną.
By nie wspomnieć o niewiarygodnej skłonności do spróbowania wszystkiego chociaż raz.
— Jezu Chryste — mówi, gapiąc się w sufit. — Nigdy nie pomyślałbym, że mógłbym wepchnąć komuś język do tyłka.
— To nie jest nic niezwykłego, głupku. — Przesuwam się i zwijam obok niego, układając głowę na jego klatce. Pachnie seksem i potem. Mój penis drga nieznacznie.
Merlinie, nie wiem, co ten idiota w sobie ma, ale przy nim czuję się nienasycony.
— Nie dla mnie — mówi sucho. — Ginny zabiłaby mnie, jeśli kiedykolwiek poprosiłbym ją o coś takiego.
— To coś nazywa się rimming, Potter — parskam. — I geje dobrze na tym prosperują. A przynajmniej część z nas.
— Nigdy tak naprawdę nie myślałem o sobie jako o geju. — Przeczesuje palcami moje wilgotne włosy.
— Jak sobie przypominam, pocałowałeś jednego ze swoich szwagrów.
Łapie mnie za rękę i splata nasze palce razem.
— Kutas — mówi.
— A ty wydajesz się go lubić. — W odpowiedzi tylko parska. — Więc — zaczynam, trąc kciukiem po jego kłykciu — naprawdę uważam, że znamy się już na tyle dobrze, abyś powiedział mi, który Weasley to był.
— Merlinie — jęczy i odsuwa się ode mnie. Ugina nogę w kolanie, wysuwając spod prześcieradła udo, którego złota powierzchnia tworzy kontrast z białą tkaniną.
Przysuwam jego dłoń do ust i muskam językiem opuszki palców.
— Powiedz mi.
— Jesteś gnojkiem — mówi, ale uśmiecha się. — To Percy, w porządku? I obaj byliśmy pijani.
— Och mój Boże! — Nie mogę powstrzymać śmiechu. — Całowałeś się z Percym Weasleyem. Sądzę, że muszę wykopać cię z mojego łóżka. — Naciskam stopą na jego biodro, aby zepchnąć go z materaca.
— Odpieprz się. — Łapie mnie i turla się pomiędzy moje uda. — Powiedziałem, że byliśmy pijani, a doświadczenie okazało się traumatyczne dla nas obu, rozumiesz? I nadal nie nazwałbym siebie gejem. Mimo wszystko, lubiłem seks z żoną.
— Tak samo jak ja. Wyobraź sobie, że istnieje takie rzadkie stworzenie, zwane biseksualistą. — Wychylam się i liżę go po gardle.
Szturcha mnie delikatnie.
— Nie bądź palantem.
Marszczę brwi i odsuwam się od niego.
— To ty nie bądź idiotą.
Harry wzdycha. Ogień w kominku skwierczy, a światła Upper Street wpadają przez okno.
— To wszystko jest po prostu takie nowe dla mnie, rozumiesz. Nigdy nie znałem nikogo o takich skłonnościach. Tylko siebie.
— I mnie.
Śmieje się.
— Ale do niedawna nie miałem o tym pojęcia.
Unoszę się i posyłam mu pełne niedowierzania spojrzenie.
— Naprawdę? W szkole niczego nie podejrzewałeś? — To nie tak, że próbowałem jakoś szczególnie się ukrywać. — Nawet Greg i Vincent wiedzieli, a byli wyjątkowo tępi. — Gardło zaciska mi się na wspomnienie, że Vincenta już nie ma. Nadal tęsknię za wielkim kretynem, nawet po tylu latach. Z Gregorym nie widuję się teraz zbyt często. Ma własną rodzinę i mieszka na północy Cotswold. Kiedy przyjeżdża do Londynu, spotykamy się przy piwie. Wymieniamy zdjęcia synów i wypijamy po kilka kufli. Ale to już nie jest to samo co kiedyś. Kiedy Crabbe umarł, coś się popsuło. I nie potrafiliśmy tego naprawić.
Jednak tak naprawdę, w ten sam sposób po wojnie stało się pomiędzy nami wszystkimi. Teo i Pansy to jedyni szkolni przyjaciele, z którymi utrzymuję stały kontakt do dzisiaj. Zbyt wielu z nas nie przeżyło. Reszta rozproszyła się po różnych częściach Anglii, a w niektórych przypadkach nawet dalej. Pansy nadal od czasu do czasu rozmawia z Millicentą, która wyemigrowała do Australii. Zdarza się, że w Londynie pojawia się Zabini, ale zdecydowanie woli Rzym czy nawet Nowy Jork.
Ale z drugiej strony, nie jesteśmy Gryfonami, prawda? Nasze gniazdo zostało zdeptane, a my ze strachu rozpełzliśmy się po całym świecie. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas zdołał się z tego lęku do końca otrząsnąć. Każdy, na swój własny sposób, przegrał zbyt wiele.
Harry dotyka mojego policzka.
— Jesteś smutny?
— Nie bądź śmieszny. — Wyślizguję się z łóżka. — Wstań i ubierz się.
— Po co? — Rozciąga się i kładzie na brzuchu. — Niedługo północ, a mnie tu całkiem wygodnie.
Piorunuję go spojrzeniem i rzucam mu spodnie na głowę.
— Potter, ubieraj się. Chcę ci coś pokazać.
***
O północy Paryż ciągle jest pełen życia.
La Marais* to moja ulubiona okolica, a prym na niej zdecydowanie wiedzie ulica St. Croix de la Bretonnerie. Pełno tu małych, szykownych butików z wieczorowymi ciuchami, które tylko Francuzi potrafią wyprodukować, restauracji, z którymi londyńskie nie mogą konkurować, i klubów, gdzie Harry Potter z pewnością mógłby poszerzyć swoje niewinne horyzonty.
Tęczowe flagi powiewają na wietrze, jest ich tyle, że nie da się przejść obok połowy budynków, aby nie minąć jednej z nich. Mimo późnej pory ulica pełna jest śmiejących się ludzi i wydobywających się przez otwarte drzwi dźwięków muzyki.
Prowadzę Harry'ego do wąskiego zaułka i grzebię w kieszeni w poszukiwaniu portfela. W jednej z przegródek mam schowaną małą, złotą monetę. Wyjmuję ją.
— Gdzie jesteśmy, Draco? — Harry szepcze wprost do mojego karku.
Z uśmiechem stukam różdżką w brudną, ceglaną ścianę.
— W miejscu, o którym niewielu ludzi wie.
Cegły odsuwają się od siebie, ukazując pracowicie wyrzeźbione, kamienne, łukowate drzwi. Pukam dwa razy i małe, zamontowane w nich okienko uchyla się. Wysuwa się z niego pomarszczona ręka, do której wkładam monetę. Moment później dłoń znika, a drzwi otwierają się.
Wchodzimy do ciemnego wnętrza.
Świece migoczą w unoszących się wzdłuż ścian pomieszczenia kinkietach, a nasze stopy zagłębiają się w miękkim dywanie.
— Draco? — odzywa się Harry.
Odwracam się w jego stronę.
Jest zdenerwowany, niepewny siebie, a dłoń już zaciska na różdżce.
Dotykam jego ramienia.
— Zaufaj mi.
Kiwa głową i prostuje palce.
Na końcu pomieszczenia, w kolejnych, rzeźbionych drzwiach, stoi jeszcze jeden goblin. Kłania się nam, gdy podchodzimy.
— Płaszcze i buty proszę — mówi, na co Harry posyła mi zdesperowane spojrzenie.
— Po prostu zrób to.
Zdejmuję własne mokasyny i wręczam je goblinowi. Potter idzie za moim przykładem.
Dostaję z powrotem złotą monetę i wchodzimy do środka.
— Jasna cholera. — Słyszę tuż za sobą i uśmiecham się.
— Witamy w Gomorze, Harry.
Stoimy na szczycie szerokich, wyginających się poniżej w obie strony schodów. W dole znajduje się tłum mężczyzn. Niektórzy są ubrani, inni nie, a kilku w trakcie rozbierania. W całym pomieszczeniu rozbrzmiewa muzyka, ale nie taka, jaką można usłyszeć w radio, już bardziej przypomina prymitywne zawodzenie strun i rogów, splatające się z niewyszukanym waleniem bębnów. Dźwięki te, dokładnie w sposób, w jaki zostały zaklęte, wydają się przenikać do mojej krwi. Przez te wibracje wszystko wydaje się bardziej wyraziste, bardziej intensywne.
Bardziej erotyczne.
Błyski światła wirują po ścianach, doskonale zharmonizowane z rytmem muzyki, tworząc rozciągnięte kaskady błękitu, zieleni, różu i pomarańczu.
— Co to za miejsce? — pyta Harry, kiedy schodzimy po schodach.
Przechodzącemu obok z tacą skrzatowi zabieram dwa kieliszki wina i wręczam jeden Potterowi.
— Klub dla homoseksualnych czarodziejów. Bardzo ekskluzywny.
— Jasne. — Rozgląda się wokół naiwnym wzrokiem. — Nigdy o nim nie słyszałem.
— Nie mógłbyś. — Sączę swoje wino. — Wszelkie informacje o nim przekazywane są tylko z ust do ust.
Jeden z mężczyzn z tańczącej przed nami pary opada na kolana, aby jego usta mogły lepiej pieścić przez spodnie penisa partnera.
Harry kaszle.
— Jak o nim usłyszałeś?
— Od klienta. — Osuszam kieliszek i biorę następny z mijającej nas tacy. Poza winem leżą na niej fiolki z lubrykantem, a dla dziwek i mugoli także prezerwatywy. — Przyprowadził mnie tu, aby się mną pochwalić.
Marszczy w moją stronę brwi.
— Pochwalić się tobą?
Biorę go za rękę i prowadzę w głąb tłumu. Mężczyźni napierają na nas, a ich nagie skóry ocierają się o nasze szaty. Muzyka dudni wewnątrz mojej czaszki, żywa i szybka. Już czuję, jakbym odpływał. Kolejna para stoi przyciśnięta do ściany, całując się niecierpliwie, a ręce obu z nich zagłębiają się w spodnie drugiego. Wokół nich zgromadziła się niewielka widownia, obserwując, jak starszy czarodziej pieści erekcję młodszego i sprawia, że jego biodra wyginają się w łuk.
Wskazuje na nich.
— To, mój drogi Harry, jest dziwka, którą ktoś wystawia na pokaz.
Potter cały się napina.
— I właśnie to twój klient z tobą robił?
Wino uderza mi do głowy. Zaledwie zauważam, że Harry nie tknął swojego.
— Nie. — Macham kieliszkiem w stronę stojącej niedaleko od nas kanapy. Wyglądający bezbronnie, młody czarodziej, z odrzuconą do tyłu głową i penisem trącym o tapicerkę pozwala pieprzyć się, przewieszony przez bok mebla. — Zrobił to w ten sposób.
Z przerażeniem stwierdzam, że sekundę później jestem przygwożdżony do ściany, z rękami Harry'ego na mojej klatce piersiowej i jego palcami, wbijającymi mi się boleśnie w mostek.
— Po co mnie tu przyprowadziłeś? — pyta stanowczo.
No cóż, dla mnie to było oczywiste.
— Aby ci pokazać, że nie jesteś jedynym pedałem w czarodziejskim świecie, ty idioto. — Odtrącam jego ręce. — Przestań.
Harry rumieni się nieznacznie.
— Nie lubię myśleć o tobie z innymi mężczyznami — mamrocze pod nosem.
— Jestem dziwką, Potter — mówię gwałtownie, a jego usta zaciskają się w wąską kreskę. — Właśnie dlatego się spotkaliśmy.
Ucisza mnie szorstkim pocałunkiem i naporem swojego ciała. Poruszamy się razem, moje dłonie w jego włosach, jego ręce na moich biodrach. Muzyka przenika mnie całego i płonie na skórze.
— Harry — szepczę, ale on szarpie już moje spodnie.
Leżymy na podłodze, a wokół stoją patrzący na nas gapie. Ludzie obserwują, jak Harry Potter przesuwa się wzdłuż mojego ciała, z ustami najpierw na mojej szyi, a potem w dół klatki piersiowej. Przyciągam go do pocałunku, mokrego i głodnego. Jego język ślizga się po moich zębach, więc zasysam go i atakuję własnym. Wydaje z siebie stłumiony dźwięk, od którego boli mnie penis.
Obraca się tak, że teraz jestem na górze. Jeden ze skrzatów podaje mu oliwkę i prezerwatywę. Muzyka tętni wokół, a ja jęczę, kiedy jego śliskie palce wsuwają się we mnie.
Miejsce jest bezpieczne, każdy może robić tu to, co mu się podoba. Kiedy wychodzisz, gdy tylko drzwi zamykają się za tobą, nie pozostaje w tobie nic poza mieszaniną dźwięków, kolorów i emocji. Pamiętasz, co robiłeś, ale żadnych twarzy, na które patrzyłeś, żadnych ludzi, których dotykałeś, całowałeś, z którymi się pieprzyłeś.
Właśnie na tym polega urok Gomory.
Koszulę mam już rozpiętą, a spodnie spuszczone do połowy uda. Otaczam kolanami biodra Harry'ego i kręcę się pod wpływem dotyku jego dłoni. Jestem twardy na samą myśl, że inni zobaczą, jak mnie pieprzy.
— Harry — powtarzam i pochylam się, aby go pocałować. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym niż o tym, jak on czuje się pode mną, jak bardzo pragnę go w sobie. — Proszę.
Jego penis wbija się we mnie szybko i mocno, właśnie w sposób, w jaki potrzebuję. Wyginam się do tyłu i łapię go za kolana. Moja własna erekcja huśta się przede mną, a potem, kiedy kołyszę się nad nim, ociera o pomarszczony materiał spodni.
Merlinie, czuję się tak pierdolenie cudownie. W tym jest wszystko, co w seksie kocham. Opadam na Harry'ego, oddychając gwałtownie i pragnąc więcej. Wbijam mu paznokcie w skórę i ciągnę je przez jego pierś, sprawiając, że krzyczy i wygina plecy. Gryzę jeden z jego sutków i w momencie, gdy wchodzi we mnie i jęczy, szarpię go zębami. Przez chwilę głaszcze moje włosy, a potem przetacza mnie na plecy i przyciska do dywanu.
Koszula przykleiła mi się do ciała i pociera o nie guzikami przy każdym pchnięciu Harry'ego, podobnie jak spodnie, które przesuwają się i drażnią mojego penisa.
Nie mogę oddychać i nie mogę się ruszyć tak długo, jak długo on mnie pieprzy.
— Mocniej — błagam, rękami przesuwając po jego piersi, obejmując go i próbując przyciągnąć bliżej. Biodra Harry'ego uderzają w moje pośladki, a bębny wwiercają się we mnie w doskonałym rytmie i nigdy niczego nie odczuwałem aż tak wspaniale. — Harry — jęczę i moje palce głaszczą jego piękną twarz. — Harry, Harry, Harry. Chcę... — Ostre pchnięcie sprawia, że oddech zamiera mi w płucach i reaguję entuzjastycznie, wyginając się ku niemu.
Przesuwam jedną stopę powyżej jego pośladków, zaczepiając nią o pasek. Poruszamy się razem i nic innego wokół nas nie jest ważne. Wszystko, czego pragnę, to Harry.
Całuje mnie jeszcze raz, kąsając zębami dolną wargę i szepcząc moje imię wprost do ust.
To zbyt wiele.
Jeszcze jedno brutalne pchnięcie, zaciskam wokół niego uda i kończę gorącym, gęstym strumieniem pomiędzy nami. Trzęsę się, kiedy pieprzy mnie dalej, a moje spodnie rozmazują mi nasienie po skórze przy każdym jego ruchu. Ma sterczące na wszystkie strony włosy, błyszczące oczy i napięte ramiona.
— Mój — mówi, patrząc na mnie z góry, a ja zawijam palce wokół jego rąk. — Pierdolony gnojku, jesteś mój. — Wchodzi we mnie jeszcze raz, unosząc mi pośladki, a potem przetacza się tak, że znowu jestem na nim, i nabija mnie na swoją erekcję.
Opadam mu na pierś i kołyszę biodrami, biorąc go w szybkich ruchach. Mój własny, połyskliwy od wilgoci penis, uderza mnie o brzuch.
— Chcesz tego? — pytam bez tchu, a on wbija palce w moje biodra i przyciąga do siebie.
Taka odpowiedź wystarczy.
Jego ciało przesuwa się pode mną, Harry oddycha gwałtownie i wiem, że jest blisko. Bardzo blisko.
Zaciskam mięśnie wokół jego penisa i ponawiam kołyszące ruchy.
Krzyczy i napręża się, wygina i wchodzi we mnie ostatni raz. Udami czuję, jak drży. Opadam na niego.
Leżymy tak przez chwilę, oddychając ciężko. Ciągle jest we mnie, mięknąc. Cały drżę.
Powoli staję się świadomy ruchu wokół nas. Ludzie.
Rozchodzą się, tylko kilku podeszło bliżej, aby lepiej widzieć. Patrzę na Harry'ego. Przebiega palcami po mojej twarzy.
— Zejdź ze mnie, Draco — mówi cicho. Zsuwam się z niego, podciągam spodnie i zapinam je. Przez długi moment żaden z nas się nie odzywa. Skrzat, z niewzruszonym wyrazem twarzy, zatrzymuje się przy nas i odbiera prezerwatywę. Harry wstaje. — Muszę wyjść.
Rusza, gdy wyciągam do niego rękę, i znika w tłumie.
Nachodzi mnie nieodparte wrażenie, że spierdoliłem sprawę.
***
Znajduję go na zewnątrz, opierającego się o okno usytuowane na rogu piekarni. Ręce ma wepchnięte do kieszeni i gapi się na dwóch mężczyzn, całujących się pod latarnią po drugiej stronie ulicy.
Po chwili wzdycha.
— W ten sposób podoba mi się bardziej. — Patrzy na mnie z pustym wyrazem twarzy. — A tam? To nie mój świat, Draco.
Oczywiście, że nie. Jego świat to magiczne tradycje i przepisy prawne, piwo w pubie i jazda na łyżwach w parku.
Trzęsę się i zawijam ręce na piersi. Jest zimno, a niebo zabarwiło się na pomarańczowo-czarno od mugolskich świateł. Dzięki ignorancji tych kretynów w dziedzinie oświetlenia nawet nie widać gwiazd.
— Ale on jest mój.
Harry kiwa głową.
— Wiem. — Patrzy na mnie. — Nigdy nie przestaniesz, prawda?
— A jakie to ma znaczenie? — Wiatr mierzwi mu włosy. — Może? — Światło ulicznej latarni odbija się w jego okularach.
— Nie jestem dobry w dzieleniu się. — Milczymy przez chwilę. — Powinienem już iść — mówi w końcu. Dotyka mojego policzka. Odsuwam się, a on wygląda na dziwnie rozczarowanego. — Odezwę się do ciebie później — dodaje i znika.
Stało się to, czego w końcu i tak oczekiwałem.
***
*dosłownie „bagna", dzielnica na północnym brzegu Sekwany, uchodzi za jedną z najbardziej malowniczych części metropolii; znajduje się tu około 300 lokali i sklepów gejowskich, spora ich część właśnie przy ulicy Ste-Croix-de-la-Bretonnerie; niektóre ulice mają tu bardzo sugestywne nazwy, np.: ulica Niedobrych Chłopców czy ulica Ciągnięcia Kiełbasek
CZYTASZ
Londyński pocałunek
FanfictionLink do oryginału: http://www.drarry.pl/forum/viewtopic.php?f=8&t=6