When we smile

19 5 2
                                        

                  

Długo musiałam czekać na wizytę moich wnuków. Jednak kiedy już się to stało przynieśli ze sobą wypis ze szpitala. Czułam niezmierną ulgę, gdy zdejmowałam tabliczkę z moim imieniem z polowego łóżka. Nie śpiesząc się ruszyłam w stronę drzwi. Nie żebym potrafiła chodzić szybko.  Na szczęście poruszając się w tym zniewalającym tempie miałam dużo czasu do przemyśleń. Zaczęłam przypominać sobie wiele chwil z czasów, gdy potrafiłam jeszcze biegać i kiedy widywałam moje dzieci codziennie. Byłam wtedy najszczęśliwszą matką na świecie. Bez dręczącej choroby oraz innych problemów, które pojawiły się wraz z wiekiem.

Wtedy widywałam mojego syna o wiele częściej. Teraz kiedy ma własną rodzinę, przychodzi do mnie stosunkowo rzadko. Najważniejsze jest jednak to że w ogóle o mnie pamięta. Duża część pacjentów nie mogła się tym pochwalić. Na przykład Beth. Zmarła kilka lat temu, nie wiem czy ktokolwiek z jej bliskich o tym wiedział. Zamknęli ją w tym wariatkowie, choć nie dobiegała nawet sześćdziesiątki. Nikt nigdy nie widział, aby ktokolwiek ją odwiedzał... Była też Milicent, której nie miał już kto odwiedzać. Jej rodzina zginęła w wypadku. Ona jednak od dziesięciu lat cierpi na demencję. Wciąż czeka, aż oni ją odwiedzą...

Był również Charles...  Miał w sobie coś takiego co rozweselało ludzi, sprawiło iż chcieli przebywać w jego towarzystwie. Uśmiechał się do każdego i żartował mimo podeszłego wieku. Zdawał się być ponad wszystkimi dolegliwościami ciała.  Potrafił najzwyczajniej w świecie cieszyć się życiem i czerpać garściami z każdego dnia, wszystko co najlepsze.  Uosabiał przekaz renesansowego „Carpe Diem!'. Za co wszyscy go uwielbiali. Nie sądzę, aby kiedykolwiek był w stanie kogoś do siebie zrazić.  Już sam jego wygląd budził  zaufanie i wywoływał uśmiech.  Jego ubrania pamiętają pewnie czasy wojny, ale sposób  w jaki się w nich obnosi, jest godzien podziwu. Kraciaste spodnie i szelki, zazwyczaj ukryte pod gustowną marynarką, noszone są z czystą dumą.  Nie wiem czy to jedynie kwestia przywiązania czy też cichy protest przeciwko postępowi technologicznemu... Najlepszym elementem jego stroju i tak zawsze jest uśmiech. Rozświetla każdy szary dzień, nie pozostawia miejsca na jakiekolwiek objawy smutku. Jestem pewna, że to dzięki niemu pacjenci z naszego piętra czują się tak dobrze.

Pamiętam jak pierwszy raz go spotkałam, kiedy tu przyszłam. Byłam wtedy lekko skonfundowana z powodu zmiany miejsca zamieszkania. Mój syn prowadził mnie do pokoju trzymając dłoń na moich plecach. Czułam się wtedy podobnie jak dziecko pierwszy raz wysłane do szkoły. Wtedy pojawił się Charles. Szarmancko otwierając przede mną drzwi i oprowadzając po ośrodku jak po zamku z bajki. Jakbym nie trafiła właśnie w ręce obcych ludzi, ponieważ moja rodzina nie była w stanie pomóc mi z postępującą chorobą.  Już po paru dniach przebywania z nim potrafiłam zapomnieć o dręczących mnie objawach starości.  Miał o wiele więcej energii niż ja, jednak zawsze dotrzymywał mojego powolnego tempa. Motywował mnie do wstawania z łóżka i chodzenia po ośrodku. Zawsze wiedziałam, że nie byłam jedyną osobą, której w ten sposób pomagał, ale sprawiał iż czułam się wyjątkowo. Choć nigdy nie myślałam o możliwości poczucia się znowu młodo. Pomimo trudności w chodzeniu czy innych zwykłych czynnościach życiowych, miałam wciąż świeżą duszę i otwarty umysł. Charles pomógł mi to sobie uświadomić.

Zaczęło  wydawać mi się, że poświęca mi coraz więcej uwagi, jakby przestawał zauważać innych dla mnie.  Czułam się wyróżniona. Kiedy uśmiechał się do mnie, jak byliśmy sami, albo mrugał mijając mnie na korytarzu. Odbierałam to jako najpiękniejsze chwile spędzone w ośrodku.  Z czasem każdy dzień stał się taką magiczną chwilą. Spędzaliśmy poranki na spacerach, a popołudnia na niekończących się rozmowach. Rozumieliśmy się jak nikt.

Za każdym razem, gdy moje zdrowie się pogarszało, lub miałam gorszy dzień, to on był przy mnie.  Przytulał mnie i pocieszał.  Potrafiliśmy przesiedzieć godziny w pokoju, jedynie we dwoje czytając lub rozmawiając. To również były piękne wieczory. Czułam że z każdym dniem  stajemy się sobie bliżsi, aż w końcu nierozłączni. Charles działał na mnie lepiej niż morfina, podawana przez lekarzy.

Pod wieloma względami to dzięki niemu mogę dziś wrócić do domu. Udało mi się wyzdrowieć na tyle, aby poruszać się samodzielnie, bez żadnych kuli. W wolnym tempie, ale to mi nie przeszkadzało. Do tej pory nie jestem pewna czy powinnam opuszczać ośrodek. Wiem, że Charles poradzi sobie beze mnie, zawsze z łatwością nawiązywał kontakty, świetnie czuł się w towarzystwie... Nie wiedziałam jednak czy ja poradzę sobie bez niego. Czy  będę w stanie stać się Wojownikiem Dnia Powszedniego bez niego?

Tak nazywał pacjentów, którzy nie zapadli się w sobie. Ich walka o lepsze ostatnie dni była godna podziwu. Twierdził, że ja również jestem jedną z nich, ponieważ udało mi się uzyskać wypis. Jednak ja nigdy nie byłam przekonana iż tytuł Wojowniczki Dnia Powszedniego do mnie pasuje. Należał się Charlesowi. On nie walczył jedynie ze swoimi problemami, ale także z każdym nieszczęściem w promieniu kilometra.  Wygrywając każdy dzień, pomagał wielu osobom poradzić sobie z życiem oraz wyjść z ośrodka. Wiele razy byłam również świadkiem, jak wynosił swoją radość poza mury szpitala. Podczas naszych wspólnych spacerów, uśmiechał się do każdego przechodzącego człowieka z pewnością poprawiając jego humor.

Dotarłam do windy i zjechałam na parter, gdzie już czekał mój syn. Nie spytałam go czy podejmuję dobrą decyzję wracając do domu. Wiedziałam, że za mną tęsknił i jego odpowiedź była przewidywalna. Również za nim tęskniłam. Od samego początku pobytu w ośrodku chciałam wracać, ale Charles zmienił mój punkt widzenia. Szczerze mówiąc, cholernie bałam się, że nie poradzę sobie sama. Był moją podporą, promyczkiem słońca każdym dniu.

Przytuliłam się do syna, który nie wiem kiedy tak bardzo urósł... Ruszyliśmy razem do wyjścia. Chyba ostatecznie to dobry wybór... Tuż przed drzwiami odwróciłam się i rzuciłam ostatnie spojrzenie na niekończącą się sieć szpitalnych korytarzy.

Wtedy zobaczyłam go po raz ostatni. Stał w cieniu, jakby próbował się przede mną ukryć. Jak zwykle ubrany w stary kraciasty garnitur. Swoje pomarszczone dłonie ukrył w kieszeniach. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały posłał mi ostatni  uśmiech. Szczery i piękny, który dodał mi siły i energii.  Odwzajemniłam jego gest i byłam gotowa zawalczyć o każdy dzień powszedni.

In our mindsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz