W drodze do Portu Ohei
Kylius Raytil
Altemil Deomes stuknął trzy razy w drewniane drzwi kajuty.— Kapitanie, halo?
Drzwi z towarzyszącym skrzypnięciem otwarły się do zewnątrz. W pomieszczeniu panował w dużej przewadze mrok, tylko ubogi, przyjemny płomyk lampy naftowej dawał poczucie bezpieczeństwa. Na stoliku leżało kilka metalowych kubków oraz przewrócona lampka taniego wina. Na krześle siedział z założonymi nogami druid. W dłoniach trzymał podniszczoną, widocznie starą mapę i wiercił w niej wzrokiem każdy cal. Uważnie studiował miejsca, w które miał zamiar się udać, pod nosem niezrozumiale coś mamrocząc.
— Hm? Czego chcesz, że zawracasz mi głowę? — Nie podniósł nawet na niego oczu.
— Nigdzie nie ma śladu po jednym z marynarzy. Brakuje Vemunda, kapitanie.
— Nie rozpłynął się przecież. Sprawdzałeś wszystkie miejsca? Siedzi gdzieś na pewno, albo chleje z Boromurem. Tylko dlatego mi przeszkadzasz?
— T-tak. Z pewnością ma kapitan rację, wybaczy...
— Zmiataj stąd póki mam cierpliwość — przerwał oschłym tonem.
Nie chcąc się narażać, elf zwyczajnie zniknął znów za drewnianymi drzwiami, by udać się na górę pokładu. Sprawdził wcześniej pokładówkę, kapę, kokpit, mostek, pokład, siłownię, nadbudówkę - pusta, w pokładzie działowym także go nie było. Ostatnie, co mu zostało, to składzik. Zszedł więc jak najszybciej potrafił, przy czym uderzył barkiem kuka, który przechodził obok. Ten tylko przeklął, kręcąc głową na boki i wrócił do kuchni. Altemil rozejrzał się zbyt pospiesznie. Opuścił zrezygnowany ręce, nie dostrzegając skrytego za masą kul armatnich Vemunda. Faun słysząc, jak zaskrzypiały drzwi, spróbował wezwać pomoc. Usta miał zakneblowane, a ruchy ograniczone przez wytrzymałe liny. Na twarzy elfa pojawił się wyraźny grymas na myśl o szczurach grasujących po kątach. Zniesmaczony odszedł stamtąd. Wróć, nie, nie! Kimkolwiek jesteś, odwróć się! Wrzeszczał bezskutecznie w myślach satyr. Nie możesz mi tego zrobić, cholera, wracaj się! Jestem tutaj, ślepcze! Głupi, głupi Vemund, niby jak mógł mnie zobaczyć... Skarcił się sam siebie. Nawet nie dostrzegł, że zaledwie dwa metry dalej był jego przyjaciel. Nie mógł zobaczyć.
Na pokładzie praca rwała pełną parą, ciesząc tym samym kapitana. Opowiadali sobie sprośne historyjki i cicho nucili pieśni, które najwidoczniej przysporzyły Sonii rumieńców niesmaku na polikach. Zawiesiła krótko wzrok na niewolnikach, szczególnie na mężczyźnie z włosami w kolorze świeżego mleka. Siedział po turecku z pochyloną głową i dłońmi z tyłu. Miał delikatne rysy twarzy, bystre i przenikliwe spojrzenie oraz zadarty nos. Na odległość wiała od niego tajemnicza aura, mocniej niż sam wiatr. Może pod tą, zresztą niczego sobie, twarzyczką kryło się drugie dno? Jak bezkresne połacie wody, które tylko wołają, by je poznać, lub świeżo rozrysowana mapa, krzycząca aby przestudiować jej sens. Według kobiety, był całkiem przystojny. Zamrugała krótko i skrzywiła się. Zostawiając daleko za sobą roztropne myśli, wdrapała się na bocianie gniazdo, gdzie spędzała znaczną część swojego czasu. Będąc coraz bliżej Portu Ohei, temperatura stopniowo wzrastała. Za to rześki prąd powietrza przynosił znaczną ochłodę oraz chronił przed prażącymi promieniami słońca. Targał przy tym czupryny towarzyszy, oczywiście tych, którzy takową mieli. Każdy oddawał się beztroskiemu kołysaniu łajby, która wspinała się na nietrwałe doliny błękitnego morza i pruła grzbiety fal. Niektórzy z niewolników, nieprzywykłych do nowych okoliczności, bledli na twarzy i zginali się wpół. Choroba morska dawała się nielicznym we znaki.
CZYTASZ
Bellum Centum Annorum
FantasyWojna Stuletnia. Według kalendarza irytsejskiego mamy rok 436. Minęło 4913 lat od stworzenia Drugiego Świata, który dąży ku upadkowi. Pierwszy Świat nie przetrwał przez nienawiść ras. Praistoty zlitowały się nad nieszczęśnikami, dając im nowe miejsc...