W drodze do Portu Ohei
Vemund Fawkens
Oderwał wzrok od horyzontu i zaparł się o reling. Szkuner nabierał ciągle powoli rozpędu, a dziób wbijał się w lustro wody. Pruł żwawo fale, a one uderzały o kadłub. Żagle łopatały jak zawsze, wypełnione chłodną bryzą.
— Ech, szczerze nienawidzę, kiedy statek przechyla się tak mocno — wymamrotał Altemil, chuderlawy majtek.
— Wyobraź sobie, że też tak mam czasem — odparł satyr, który jeszcze wczoraj uratował przyjacielowi skórę.
Zeszli pod pokład. Ręce fauna bielały z wysiłku, odkąd spadł rangą i musiał przejąć obowiązki elfa. Starał się jak mógł, wiążąc wanty, robiąc ósemki mopem po drewnianych deskach pokładu, zamiatając w kuchni, lub obierając kuchcikowi ziemniaki do potrawki. Monotonna robota. Co prawda, kiedy nie było w pobliżu kapitana, ani Trauiona - kambiona, bosmana - elf pomagał satyrowi jak tylko mógł w podzięce.
— Długo jeszcze do Portu?
— Mnie się pytasz? Skąd mam wiedzieć, pewnie zajmie to jeszcze ze dwa dni. Kylius dostał już wczoraj szału za nasze zachowanie... wolałbym się go w tej chwili nie pytać.
— Też prawda. Zostawmy to na kiedy indziej.
Wolne kolebanie łajby pod stopami było całkiem miłe, jednak Altemilowi zbytnio się nie podobało.
— Mam wrażenie, że zaraz to się przewróci i pójdziemy na dno — skrzywił się elf.
— Niemożliwe. Najpierw musiał by się złamać maszt. Wiatr nie zdoła sam przewrócić takich rozmiarów jednostki, Alt — poklepał go po plecach. — Jesteś zbyt strachliwy. I mizerny, mógłbyś przytyć. Dziwię się, co skłoniło cię do podjęcia decyzji o wstąpieniu tutaj.
— Każdy ma jakiś powód, Vemundzie — opuścił spojrzenie, wciąż ścierką wycierając wnętrze działa. — Republika ma mieszane uczucia do ludzi, to napewno wiesz. A że jestem elfem, jestem też człowiekiem. Pracy tak zbytnio nie znajdę, a żyć trzeba. Widzisz po mnie, że do dołączenia do jakiejś gildii jak Menocidelma się nie nadaję. Walczyć mnie nie uczono. Szczerze nienawidzę republikanów odkąd zaczęli się panoszyć, nic nie można robić. Większość ras się im podporządkowała. Na morzu jest spokojniej, tutaj kursują tylko statki kupieckie, ano i nasza Płonąca Korona. To ten... wstąpiłem tutaj. Ty pewnie też z powodu pieniędzy, co?
— A jakże by inaczej. Chociaż kapitan nie chce ostatnio coś płacić... Ogółem, masz farta, że kapitan ciebie nie oddał Republice, a wziął do załogi. Ale skoro pojmaliśmy tamtych ludzi, jest spora szansa na wynagrodzenie. Uciec, wątpię żeby uciekli. Chociaż im tak naprawdę współczuję. Nikt nie zasłużył na stratę wolności.
— Najchętniej bym się stąd teraz wyrwał.
Przetarł szmatką pot z czoła, a zważywszy, że chwilę temu czyścił nią armaty, usmolił przypadkiem twarz. Faun tylko roześmiał się pod nosem i odłożył ścierkę do wiadra z czystą wodą. Odpuścił sobie informowanie go o jego niezdarności.
— To tutaj już mamy skończoną pracę. Co teraz? - Spytał Vemund.
— Działa w porządku, wanty są jak należy... pod pokładem chyba wszystko, co było trzeba zrobić, jest zrobione.
Nagle mina satyra przybrała wyrazu, jakby nad jego głową zaświeciła się żarówka.
— Co powiesz na zajrzenie do pokładówki i małe sprawdzenie stanu... Stanu alkoholi w składzie? — Wyszczerzył się na myśl swego jakże genialnego pomysłu.
- Chyba cię coś pogrzało. Od razu wejdźmy do kajuty kapitana. W głowie ci się poprzewracało. Po tępym centaurze albo Łupie bym się tego spodziewał, ale nie po tobie.
- Wcale nie! Jest... Bardzo wcześnie, większość śpi. Jest tam tylko Łup i pojmani. Na bocianim gnieździe może być tylko jeszcze...
— Sonia! Żona Kyliusa. Brawo, jeśli chcesz się narazić to leć, ale nie mieszaj mnie w to — żachnął się Altemil.
Posłał mu spojrzenie mówiące "wyzwanie przyjęte". Po tym ruszył schodami z desek na górę. "Jeszcze zobaczymy, kto będzie miał rację" powiedział w myślach. Słońce dopiero wyłaniało się znad rozciągłej linii horyzontu. Poranne powietrze uderzyło fauna w nos. Było pusto. Pomijając oczywiście przywiązanych niewolników mocnymi linami do grubej belki od masztu, których zmożył sen. Nigdzie nie było śladu Sonii. Miał szczęście, ogromne szczęście. Starał się poruszać bezgłośnie, przeszkadzał mu tylko stukot własnych kopyt.
— Ghrrrr... — do uszu Vemunda doszedł dziwny dźwięk, który przyprawił go o ciarki na owłosionej skórze.
Wzdrygnął się, zasłaniając usta dłońmi, by przypadkiem nie wydać z siebie pisku. Rozejrzał się uważnie. Głośne chrapanie wywodziło się zza niego. Faun odwrócił głowę i powiódł wzrokiem na orka. Siedział pochylony na beczce, a koło niego leżał zardzewiały toporek. Spał jak kamień. Odetchnął głęboko i ruszył znów przed siebie w kierunku pokładówki. Krok za krokiem, cicho i powoli. Towarzyszyło mu wrażenie, że droga do celu dłuży się i dłuży. Przechodząc obok pojmanych, poczuł nagle na sobie cudzy wzrok. Cholera, to nie on, tylko nie on... I miał rację, to nie był Kylius.
Wszystko zajęło zaledwie sekundy. Satyr w mgnieniu oka został powalony na ziemię, a każdą jego kończynę przeszedł dreszcz. Białowłosy mężczyzna o intensywnie błękitnych oczach podciął nogi zdezorientowanego Vemunda, następnie wykorzystując fakt, iż był blisko, przygniótł własnym ciałem. Chłopak odwrócił w ten sposób, by być do niego tyłem. Niewielki sztylet wystawał z tylnej kieszeni marynarza, właśnie na to liczył Vertian. Związane ręce uwolnił poprzez pocieranie liną o ostrze. Wyglądało na to, że wszystko wcześniej obmyślił.
— Ghrrr... —wciąż było słychać chrapanie orka.
Przewidział nawet głęboki sen, który nie został przerwany przez uderzenie fauna o podłogę i jego jęki. Tuż po uwolnieniu się, zasłonił usta satyra, by w razie czego nie wezwał pomocy.
— Bingo, spróbuj coś zrobić, a wylądujesz w oceanie. Wiesz chyba, jak potrafią być lodowate te wody? Jakby tysiące szpil wbijało się w twoją skórę. Cóż, nie pozostaje ci nic innego jak zamknięcie jadaczki i bycie cicho.
Vemund szarpał się z Vertianem z całych sił, ale nie był wystarczająco silny. Złapał go metodycznie, tak że ręce zostały unieruchomione za jego plecami. Nie myślał, że zwykła przechadzka do pokładówki może się tak skończyć. Kto by to mógł wiedzieć? Człowiek ruszył, by zejść pod pokład. Uważnie się rozglądał, nie mógł popełnić najmniejszego błędu. Wyrównał prędko własny oddech. Zszedł po schodach na dół i przejrzał pomieszczenie wzrokiem. Pustka. Wszyscy byli jeszcze w swoich kajutach. Miał wolną rękę i pole do działania. Vertian związał Vemunda liną z chropowatej konopni i skrył za stertą kul armatnich w składziku, gdzie trzymali zapasy. Chwycił za własną, białą koszulę i rozerwał podłużny pas, by móc zakneblować usta fauna.
Puk, stuk, puk. W jednej z kajut słychać było już kroki. Vertian bez chwili zwłoki wrócił do niewolników. Rozciął ich liny, mówiąc wcześniej:
— Słuchajcie, jeżeli chcecie się stąd wyrwać, nie drgnijcie nawet. Poczekacie na sygnał.
CZYTASZ
Bellum Centum Annorum
FantasiWojna Stuletnia. Według kalendarza irytsejskiego mamy rok 436. Minęło 4913 lat od stworzenia Drugiego Świata, który dąży ku upadkowi. Pierwszy Świat nie przetrwał przez nienawiść ras. Praistoty zlitowały się nad nieszczęśnikami, dając im nowe miejsc...