III

271 30 31
                                    

Zaparkowaliśmy na moim podjeździe wyjątkowo szybko. Może to i lepiej. Mniej czasu na prowadzenie psychologicznych konwersacji, uświadamiających mi, jak bardzo beznadziejny jest mój nędzny żywot. Zrezygnowana sięgnęłam do klamki, w myślach otwierając już butelkę wina.

- Poczekaj chwilę - poprosił Billie. - Przyniosę coś, co ci się przyda i odprowadzę do domu.

Co mogłoby mi się przydać? Wózek inwalidzki? Arszenik? Bilet na Malediwy? Ponieważ i tak nie uszłabym za daleko na jednej nodze, zostałam posłusznie w aucie i obserwowałam jak sąsiad znika za płotem własnej posesji. Tyle było z mojego wina. Wrócił po jakichś pięciu minutach, niosąc parę czarnych kuli. Otworzył mi drzwi od strony pasażera i pomógł wysiąść.

- Mój syn kiedyś złamał nogę - wyjaśnił krótko, po czym podał mi kule. - Próbuj.

Pamiętaj, Maddie, jesteś silną, niezależną kobietą, powtarzałam sobie w myślach, kuśtykając nieporadnie w stronę domu. Dwa razy Billie uchronił mnie przed upadkiem. Stanęliśmy przed drzwiami wejściowymi, a ja zaczęłam szukać kluczy w moim batmanowym plecaku. Nieszczególnie chciałam wpuszczać sąsiada do domu, ale chyba nie mogłabym po tym wszystkim zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. To znaczy mogłabym. Normalnie nie miałabym przed tym żadnych skrupułów. Ale on obudził we mnie pokłady dawno zapomnianej życzliwości.

- Wejdziesz na kawę? - zapytałam, mając nadzieję, że jednak odmówi.

- Chętnie. - Uśmiechnął się. Szlag.

- Tylko... Tylko zepsuł mi się ekspres - przypomniałam sobie. - To może herbatę? O nie, chyba żadnej nie mam. Sok... Też nie, dawno nie byłam na zakupach. Zasadniczo pijam tylko kawę - westchnęłam zrezygnowana. - I kakao. I duże ilości alkoholu.

- Za alkohol podziękuję, ale kakao brzmi świetnie. - Billie stłumił śmiech i patrzył na mnie w jakiś dziwny, zabawny sposób. - Pomóc? - zapytał, bo od dobrej minuty nie byłam w stanie trafić kluczem w zamek.

Do czego to doszło, żebyś sama nie umiała otworzyć własnych drzwi wejściowych, Madeline. Chyba pora zbierać się z tego świata, stwierdziłam w myślach, gdy sąsiad szarmancko przepuścił mnie pierwszą przez próg. Odwróciłam się, by wpisać kod na alarmie.

- Widzę, że cenisz sobie artystyczny nieład.

Ogarnęłam wzrokiem salon. Walało się po nim trochę ciuchów, które zrzucałam w pośpiechu, idąc pod prysznic. Stanik dumnie zdobił stojącą lampę, udając nowoczesny abażur. Na jasnych panelach widniały ciemne plamy, w których rozpoznałam własną krew. Poza tym meble pokrywała warstewka kurzu, w wazonie na parapecie tkwiły uschnięte kwiaty (kupiłam je sobie sama, gdy dostałam jednodniowej fazy na ozdabianie wnętrz), a pod telewizorem zbudowana była mała piramida z pustych butelek po winie. Innymi słowy - nie było najgorzej.

- Coś tu jest w nieładzie? Bo artyzm widzę w każdym szczególe - powiedziałam, udając, że wszystko jest w porządku. Pokuśtykałam w stronę kuchni. - No dobrze, podłoga zazwyczaj nie jest zakrwawiona. Nie mam w zwyczaju mordować ludzi.

- Myślałem, że u fakirów wypadki przy pracy są dosyć częste - zauważył. Wcale nie musiałam się odwracać by wiedzieć, że się uśmiechał. Lisek chytrusek łapał mnie za słówka.

Udałam, że nie usłyszałam jego uwagi i zaczęłam podgrzewać mleko. Szczęśliwie chociaż tego miałam spory zapas. Dawałam je Głupiemu Sierściuchowi. Wiem, że koty nie powinny pić mleka, ale tak je lubił, że nie miałam serca pozbawiać go tej drobnej przyjemności. Sama nie tolerowałam laktozy, a i tak nie zachowywałam diety. Billie pojawił się w kuchni jak duch. Trzymał w ramionach wielką kulę rudego futra, która w dodatku mruczała.

Burnout | Green Day fanfiction PLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz