Bully 1.1

157 10 0
                                    

Trzy piętra budynku o mdłej, szarej barwie, w których stłoczono kilkaset takich samych sylwetek, udających ludzi. Chociaż nie, przepraszam (nie wiem, czy siebie, czy ich), my nie jesteśmy tacy sami, chociaż to starają się nam wmówić.

Kiedy pierwszy raz przekroczyłem bramy tego piekła, co miało miejsce dokładnie czternaście miesięcy temu myślałem, że złapałem swoją szansę. Wszystko miało się zmienić. Jak mogłem być tak naiwny?! Siedziałem wtedy w wielkiej auli, która okazała się być szkolnym teatrem, otoczony światłem wpadającym przez wielkie okna i wraz z innymi, naiwnymi pierwszakami wsłuchiwałem się w słowa dyrektora. Znów źle to ujmuję, tylko garstka z nas była naiwna, pozostali doskonale wiedzieli, czego się spodziewać. Też powinienem, w końcu już raz to przeżyłem.

Dyrektor wychwalał z emfazą miejsce, w którym się znaleźliśmy. Z takim przejęciem i wręcz śmiesznym patetyzmem mówił nam o wyjątkowości szkoły, o tym jak jest elitarna i tylko najlepsi mają szczęście uczyć się w niej, że teraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nagrał to sobie wcześniej. Pewnie włączał to przed snem i programował się, by naprawdę w wierzyć. A może naprawdę sądził, że ta śliczna, szara klatka to siedlisko wybrańców, a nie tylko przechowalnia, dla bogatych paniczyków? Mogło tak być, bo z każdym słowem jego krępa sylwetka zdawała się nabierać dumy, a oczy błyskały ni to szaleńczo ni zuchwale. Pewnie naprawdę ma takie nagranie, ale nie programuje się nim, a zaspokaja.

Prawda była zupełnie inna. Jednakowe mundurki, zasady, równość wszystkich uczniów... piękne hasła, bez treści. Ta szkoła jest jak komunizm, idea równości, mrzonki ludzi chcących naprawić świat, by nie było w nim panów i sług, przekształcona w szaleńczą dyktaturę pochłaniającą kolejne ofiary podążające za nią świadomie, czy z przymusu. Tutaj było dokładnie tak samo.

Elitarna szkoła, gdzie mieli uczyć się ci najzdolniejsi. Przyszli ludzie sukcesu, wybrani, ci, o których walczą uniwersytety, później firmy, czy partie, a tak naprawdę najważniejszym wyznacznikiem statusu w tym miejscu była liczba zer na koncie rodziców.

Zasadniczo są tutaj trzy grupy. Najliczniejsza to paniczyki, chociaż nikt nie ma prawa ich tak nazywać, bo urażony paniczyk jest gwarancją przypadkowego upadku ze schodów lub gaśnicy spadającej na nogę. To właśnie oni rozdają karty, bo idealnie wpisują się we współczesny świat. Kasa to władza, a oni ją mają.

Druga grupa jest bardzo mała i kiedyś, to jest przez kilka pierwszych dni, też do niej należałem. Powiedzmy, że to duchy. Osoby, które nie mogą przyjść w niekompletnym mundurku, pyskować nauczycielom, iść na wagary, czy opuścić się w nauce. Jedyni, którzy są w tej szkole rzeczywiście ze względu na wyniki. Dają nam stypendium i każą się asymilować z paniczykami, a my nie mamy wyboru, bo za każde złamanie zasad nas ukarzą, a bogatych zignorują. Nikt nie chce podpaść wpływowym ludziom. Pozostaje zacisnąć zęby, snuć się po korytarzach, jakby było się tylko cieniem, a nie prawdziwą osobą i dotrwać do końca tego piekła. Oni i tak mają szczęście, bo pozostają niewidzialni, mogą czuć się osamotnieni, ale nie muszą bać się każdego poranka, w przeciwieństwie do trzeciej grupy.

Mojej kasty. Tych, których hieny wyrwały ze świata duchów, by mieć rozrywkę. Kilka ogniw żyjących na marginesie tego mikrospołeczeństwa. Bici, wyzywani, molestowani, wyobcowani. Jest nas najmniej, bo w końcu jeden worek treningowy wystarczy dla kilku osób. Nie pamiętam już jak to jest przejść korytarzem i po prostu trafić z punktu A do B, bez usłyszenia obelgi, pchnięcia na klamkę, uderzenia. Myślałem, że w liceum będę mógł być niewidzialny, ale On mi to zabrał...

Do bólu można przywyknąć, a mi dano na to aż za dużo czasu. Miałem trzynaście lat, gdy pierwszy raz trafiłem do prywatnej szkoły. Była całkiem podobna do tej, tylko ściany były żółte, uczniowie mniejsi, a mundurki zielone. Pamiętam jak szczęśliwa była mama, gdy przyniosłem jej list, w którym była mowa o stypendium. Klientka siedząca na fotelu zignorowała to, że mama upuściła nożyczki i zaczęła mi gratulować. Chyba starsze panie już tak mają, że lubią traktować dzieciaki jak swoje wnuki i chwalić ich sukcesy. Moja mama płakała, a później przez całe wakacje mówiła, że muszę się pilnie uczyć, bo kiedyś będę mieć lepsze życie niż ona kiedykolwiek. Chciała i chce mojego dobra, a ja się staram, bo lubię patrzeć na dumę i radość w jej oczach, chociaż coraz częściej patrzę na wysokie budynki i wyobrażam sobie, że spadam.

Nie wiem, dlaczego wtedy stałem się ofiarą. Byliśmy w sumie jeszcze dzieciakami, które nic nie wiedziały o świecie, a jako pretekst mogło posłużyć wszystko. Zwłaszcza to, że nie miałem pieniędzy. Im starsi byliśmy, tym więcej obelg, bólu i plotek doświadczyłem. Każdego dnia modliłem się o koniec świata, ale on nie nadchodził.

Dostałem się do liceum. Mama była dumna, klientki znów jej gratulowały zdolnego syna, a ja stworzyłem w swojej głowie wizję tego, że zacznę z czystą kartą. Tak było na początku, ale w ciągu kilku dni moja nadzieja posypała się jak nędzny domek z kart. Colin był tym, który do tego doprowadził.

Zawsze on ranił mnie najbardziej. Psychicznie, fizycznie, niszczył wszystko, by patrzeć jak nie mam już nic, co trzymałoby mnie przy życiu. To musi być dla nich wszystkich jak obserwowanie przeciętej dżdżownicy, która wciąż wije się i regeneruje częściowo, by tak szybko nie zakończyć swojego żywota, o który i tak nie dba nikt poza nią samą. Col nie zjawił się na rozpoczęciu roku, a ja żyłem jak duch ciesząc się spokojem. Kilka dni później pojawił się jak pierwszy zwiastun apokalipsy. Wysoki, jasnowłosy o ostrej szczęce i wyrobionych mięśniach marzenie wielu, mój osobisty koszmar.

Godzinę po tym jak zobaczyłem go po raz pierwszy leżałem na zimnych kafelkach w łazience na drugim piętrze i starłem się złapać oddech. Bolały mnie żebra, z ust sączyła się krew, a z mich oczu skapywały kolejne łzy. Jakimś cudem zebrałem się do końca przerwy, dotarłem do klasy, a nauczyciel spojrzał na mnie z niemym zdziwieniem.

– Michael Anderson? – Spytał nauczyciel, wcześniej odczytując moje nazwisko z listy otworzonej na swoim laptopie.

– Tak, przepraszam za spóźnienie – Powiedziałem cicho, nie patrząc na klasę. Mimo wszystko wiedziałem, że większość uśmiecha się kpiąco. Mieli nową zabawkę, zbyt słabą by się obronić.

– Co ci się stało – Nie wiedziałem, po co mamy udawać. Równie dobrze mogłem powiedzieć pobił mnie jeden z najbardziej dzianych uczniów tego piekła, na co nauczyciel odparłby jebie mnie to, siadaj i wyszłoby na to samo. Zamiast tego trzymaliśmy razem zasłonę pozorów.

– Nie mogłem znaleźć klasy, potknąłem się i spadłem ze schodów – Jeszcze wiele razy miałem spaść ze schodów, wpaść na klamkę, potknąć się lub zemdleć z gorąca i upaść niefortunnie.

– Rozumiem, siadaj, tym razem uznam takie usprawiedliwienie – Mężczyzna poprawił swoje okulary w cienkiej oprawie, a ja skierowałem się, by zająć miejsce w ławce przy oknie.

Patrzyłem na promienie słońca przebijające się przez plątaninę liści w koronach drzew. Filtrowałem słowa nauczyciela, a moja dłoń zapisywała informacje jakby samoistnie. Jedyne, o czym tak naprawdę myślałem było to, że właśnie tego słonecznego dnia zaczyna się moja gehenna.

Kto raz staje się ofiarą pozostaje nią na zawsze i tak samo miało być ze mną. Nie byłem Jezusem niezawinienie cierpiącym za grzechy, nie byłem przestępcą płacącym za zbrodnie. Byłem tylko pechowcem, który miał poddać się woli innych i pogodzić się z losem zabawki. Bezwolnej, słabej, zniszczonej...

Ordinary WorldOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz