Czasem myślę, że jestem meteopatą. Nie chodzi o to, że miałaby mnie boleć głowa, przy silnym wietrze, albo stawy, kiedy pada deszcz, ja po prostu wiedziałem, co oznacza żar lejący się z nieba dla mojego nędznego ciała. Nowe siniaki, może rozcięcia, szlaki wytyczone przez szramy.
Kiedy rankiem otworzyłem oczy prawie jęknąłem widząc rozbłyski światła na ścianie. Patrzyłem jak tańczą w całej swej złotobiałej krasie i układają nowe wzory. Może jestem już szalony, ale czasem miałem wrażenie, że tworzą zarys twarzy upiora, wyszczerzonego w kpiącym uśmiechu, po chwili jednak wracały do wirowania i nie przyjmowały takiej samej formy ponownie. Zmieniały się, błądząc po kremowych ścianach, przeskakując na odrapane biurko zastawione niepotrzebnymi kartkami, długopisami i książkami, których nigdy nie będzie mi się chciało przeczytać, a mimo to składowałem je, jakbym jeszcze kiedyś miał wydostać się z pułapki mojego życia i przywrócić osobę, którą kiedyś byłem. Osobę, która potrafiła żyć, śmiać się, spędzać czas w jakikolwiek sposób, który nie byłby użalaniem się nad sobą i doprowadzaniem do powolnej autodestrukcji, niedostrzegalnej dla reszty świata. Napawaniem się powolną agonią umęczonej psychiki, rozkładającej truchła dawnych planów i nadziei.
Wstawanie nie było moim ulubionym zajęciem. Wiązało się z tym, że mięśnie musiały zacząć pracować, ciało poruszać się, a to sprawiało mi nieopisany ból. Wszystkie stłuczenia, siniaki i rany odzywały się. Czasami słabiej, czasem tak jakby zbliżał się mój koniec, a jakieś sadystyczne bóstwo w ostatnich chwilach chciało mi dać odczuć, że śmierć jest właśnie tym, czego potrzebuję. Tym, czego pragnę. Może rzeczywiście tak było? Skąd mogłem wiedzieć. Bycie tchórzem ma tę wielką wadę, że ciągle myślisz, co byłoby gdybyś zdecydował się w którymś momencie swojego życia wykonać inny krok, ale zawsze potrafisz odnaleźć tysiące absurdalnych powodów, dla których nie podejmiesz ryzyka. Każdy tchórz to przegrany. Nędzna ofiara dla silniejszych jednostek. Mój strach był niczym kołyska newtona, a ja stałem pośrodku, uderzany przez kulki obaw z każdej strony. Nie chciałem żyć, bałem się tego, tak samo ludzi i bólu, ale mimo wszystko nie chciałem dać sobie szansy na wieczne wytchnienie, bo blade usta kostuchy nie uwiodły mnie tak, bym był w stanie podążyć za ich nawoływaniem i oddać się jej objęciom. Pozostało mi żyć. Prowadzić tę idiotyczną egzystencję do momentu, gdy nie będzie już żadnej osoby, która mogłaby mnie zatrzymać, a ból stanie się tak silny, że nie będę opierać się temu, co nieuniknione...
Wyszedłem z pokoju, by jakoś doprowadzić się do porządku w łazience. Z lustra patrzył na mnie duch. Blada postać naznaczona sino czerwonymi śladami i z podkrążonymi oczami. Szkielet obleczony skórą. Z całej mojej wiotkiej postaci emanowało znużenie i obojętność, jakbym był pusty w środku. Nawet w moich oczach nie było życia. Dwa szare wiry, którym brakowało tylko bielma, by w pełni wpasować się w wizerunek trupa udającego, że jeszcze żyje. Złapałem za grzebień, żeby jakoś rozplątać włosy, ale samo podniesienie rąk było dla mnie za trudne. Cieszyłem się, że moje brązowe kosmyki są krótkie i wystarczyło tylko zmusić ręce do kilku ruchów, by je ogarnąć. Gorzej było z resztą ciała. Chudego, bladego i zniszczonego. Rany na rękach otworzyły się. Zbyt często się to zdarzało. Było ich tak wiele, że kolejne strupy zachodziły na siebie, tworząc pancerz na skórze. Niezliczoną ilość razy, grudki zaschniętej krwi zaczepiały o coś i ustępowały jak pęknięta tama, a wolne strumyki krwi spływały powoli, wywołując lodowate dreszcze na moich plecach. Mogłem w weekend odpuścić sobie trochę, zamiast dodawać nowe sznyty, ale... No właśnie, jakie ale? Takie, że byłem uzależniony? Takie, że traktowałem samego siebie jak ludzie ze szkoły i raniłem się niemal codziennie? Pozwoliłem zrównać się z zerem, upodlić do końca.
Widząc jak ciemne krople skapują do umywalki, spanikowałem. W oczach zaczęło mi ciemnieć, na czole pojawiły się krople potu, po plecach przebiegały dreszcze, a dłonie trzęsły się. Musiałem złapać się krawędzi szafki, żeby nie upaść. Byłem aż tak żałosny. Widziałem krew codziennie. Każdego dnia obserwowałem moje ciało pokrywające się nowymi kreskami, a mimo to wewnątrz mnie wciąż krył się strach. Nie potrafiłem zaprzyjaźnić się z bólem i krwią. Ilekroć poniosło mnie, a żyletka, nożyk, czy nożyczki, zagłębiły się za bardzo, a z ran wylewała się ciemna krew, której nie mogłem powstrzymać, myślałem, że to już mój koniec. Zawsze miałem wtedy wrażenie, że przypadkowo uszkodziłem żyły i zaraz wykrwawię się. Wciąż miałem ochotę zemdleć, gdy ją widziałem, a mimo to trwałem w tym głupim nałogu, bo tylko on dawał mi małe złudzenie ulgi. Starałem się odwracać wzrok, chociaż było ciężko. Wydobyłem z szafki opatrunki i wodę utlenioną, a potem powoli zacząłem pokrywać swoje ręce bandażami.
CZYTASZ
Ordinary World
Short StoryI. Bully Cierpienie nie musi być zasłużone, czasem po prostu masz pecha i stajesz się zabawką w rękach ludzi II. Scars Ponoć nigdy nie jest za późno na zmianę, ale ile warte jest jedno przepraszam, gdy dotąd niszczyłeś czyjeś życie? III. Reality Mił...