Scars 2.1

57 5 0
                                    

Przez dłuższy czas, próbowałem położyć się w takiej pozycji, żeby nie naciskać na ręce. W końcu ułożyłem się na lewym boku z ramionami wyciągniętymi tak by dłonie zwisały poza krawędź łóżka. Nie było wygodnie, ale dało się wyżymać. Podniosłem oczy, którymi starałem się przegonić ciemność, rozlewającą się za oknem. W myślach liczyłem od jednego do stu, a kiedy się zgubiłem, zacząłem od tysiąca wstecz. Musiałem robić cokolwiek, byle nie pozwolić mojej wyobraźni i urojeniom rozpanoszyć się w jaźni.

Uśmiechnąłem się delikatnie, kiedy zaczęło się przejaśniać. Przekręciłem się na plecy, sycząc z bólu, przez zesztywniałe ręce, które teraz leżały splecione na moim brzuchu, jak u nieboszczyka w trumnie. Gdyby wszystko poszło dobrze, mogły tak zostać na zawsze... a przynajmniej dopóki wszelkie robactwo nie opanowałoby moich członków. Póki ciało nie zaczęłoby gnić, pod rozmiękłą ziemią, odchodzić od kości, które w końcu, jako jedyne zostałyby pod grafitowym nagrobkiem.

- Mike? - Uniosłem powieki, które nie wiedzieć, kiedy opadły i popatrzyłem na uśmiechniętą kobietę po pięćdziesiątce, której gruby, siwy warkocz opadał na prawe ramię. Jej twarz miała już wiele zmarszczek, tak jak szyja i przez to wyglądała na o wiele starszą, a jej okulary w kształcie półkoli nie miały jak pomagać oczom, bo zawsze znajdowały się praktycznie na czubku nosa.

- Wstaję - mruknąłem, zachowując jak zwykle obojętny wyraz twarzy. Odsunąłem szarą kołdrę najwolniej jak potrafiłem. Stanąłem na zimnej podłodze, a kobieta widząc jak ją ignoruję tylko westchnęła i poszła obudzić innych. Zrzuciłem zbyt dużą czarną bluzę, którą kiedyś zabrałem Philowi, a zamiast niej nałożyłem szarą. Wszystkie pozostałe ubrania, które tu maiłem były czarne. Gdyby nie to, że pozwolili mi nosić żałobę, namówiliby mamę, żeby przywiozła mi jakieś bardziej kolorowe rzeczy, dla poprawy samopoczucia. Zabawne, tak jakby głupi sweter miał sprawić, że świat, chociaż na chwilę będzie mniej beznadziejnym miejscem, z którego nie mam ochoty uciec.

Zszedłem do stołówki i zająłem miejsce jak najdalej od reszty. Odsunąłem od siebie talerze i kubek, żeby móc położyć ramiona na blacie i ukryć w nich twarz... byłem tak potwornie śpiący. Podniosłem się, kiedy pierwsze osoby zaczęły opuszczać pomieszczenie. Zawsze wychodziłem ostatni, razem z czarnoskórą dziewczyną, która swoje przerzedzone włosy chowała pod liliową chustką, jakby była po chemioterapii. W przeciwieństwie do mnie wyglądała lepiej z każdym tygodniem. Przestawała przypominać szkielet obleczony skórą, chociaż jej policzki ciągle były zapadłe. Może po prostu zawsze miała ostre rysy twarze, a choroba to uwydatniła... Nie byłem pewien jak ma na imię, możliwe, że Wendy. Nie ważne, ona pewnie też nie wiedziała jak się nazywam. Byłem tylko tym chłopakiem, z którym od paru tygodni wychodzi ze stołówki, mówi do niego w drodze na terapię grupową, a później żegna się i odchodzi w przeciwnym kierunku, nie zamieniając już nawet słowa, gdy wpada na niego w ciągu dnia.

W przeciwieństwie do terapeutki, jej i innych pacjentów słuchałem. Codziennie mówiłem jej, że wygląda jakby inaczej, lepiej i uśmiechałem się, bo wiedziałem ile to dla niej znaczy. Już sam fakt, że była tu z nami, a nie w ośrodku leczącym zaburzenia odżywiania, był jej małym sukcesem. Chyba tylko ze względu na nią i parę innych osób z grupy, z którą miałem terapię nie mówiłem na to miejsce psychiatryk. W końcu tu miało być lżej. Zamknęli tych, którzy są już zbyt zdrowi, by zamknąć ich u czubków, ale zbyt nienormalni, żeby puścić wolno. Tylko, co w takim razie ja tu robiłem? Można powiedzieć, że byłem normalny... tylko też zmęczony tym życiem i chciałem trochę je skrócić.

Po południu, kiedy kończył się czas wolny po obiedzie, miałem rozmowę z lekarką. Tego dnia, przyszła do mojego pokoju, więc nie musiałem patrzeć na jej mdły miętowo - różowy gabinet, zalatujący środkiem na mole.

Ordinary WorldOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz