Mistrzyni objęła wzrokiem pole ćwiczeń, powstrzymując się od mięcia tkaniny swej pomarańczowej szaty. Brak wiatru i przyjemne, łagodne promienie słońca wzmacniały pokusę zdjęcia tradycyjnego czepka, jaką jednak kobieta natychmiast odrzuciła, zamiast tego skupiając się na wojownikach, którzy mieli zaraz stoczyć finałowy pojedynek. Nie ukrywała przed samą sobą, iż miała swojego faworyta, lecz na zewnątrz jej ekspresja przypominała ze wszech miar posągi poprzednich opiekunów zakonu stojące na drugim dziedzińcu.
Dała sygnał. Po placu rozszedł się dźwięk gongu, niby grzmot, dając się poczuć wszystkim zebranym wokół areny poprzez powolne drgania na ziemi i w powietrzu. Walka się rozpoczęła.
Cięższy z przeciwników natychmiast rzucił się do ataku, drugi natomiast ustąpił mu pola, blokując tylko jego cios pięścią, lecz nie kontratakując.
Wszyscy zagraniczni pseudo-mistrzowie zawsze się dziwili. Nie wolno się cofać, mówili. Traci się wtedy impet, powtarzali.
Lecz Shaolin nie chodziło o jakiś impet, siłę. Nawet nie o technikę. To był wyższy poziom, stan umysłu, w jakim osiągało się jedność z duchem, a niuanse przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Mistrzyni wierzyła, iż młody Lee, ten, który się wycofywał, przecząc naukom Zachodu, niedługo osiągnie ten poziom.
Tymczasem młody Lee próbował oszacować idealny moment, w którym dzięki zasadzie zachowania pędu oraz ogólnej teorii względności przeistoczy nie co innego, jak właśnie impet przeciwnika na swoją korzyść, wykorzystując go do wykonania rzutu przez bark. Jego umysł był tak daleko od oczekiwań mistrzyni, jak w głąb jej zmarszczki na czole i z powrotem.
Zaatakował w momencie, w którym pięść wroga – bo w końcu był to jeden z braci, nie był jego prawdziwym wrogiem – idealnie zrównała się z wyrysowaną w jego wyobraźni hiperbolą. Sekundę później przygniatał już swojego przeciwnika całym ciężarem ciała, wykręcając mu rękę w sposób bolesny, lecz, jak podpowiadała mu szacunkowa wartość niutonów, do jakiej był w stanie wysilić się jego mięsień dwugłowy ramienia, absolutnie nie zagrażający zdrowiu.
Bach. Bach. Bach. Bach. Bach. Bach – uderzył mężczyzna ręką w matę. Pojedynek skończony.
Lee znowu wygrał.
~
- Mistrzu – pokłonił się zwycięzca. – Chciałaś mnie widzieć.
Chłodna bryza odezwała się po raz pierwszy tego dnia. Min-so Park uległa pokusie, zdejmując czepek. Przed tym uczniem się nie wstydziła. On już nie potrzebował przykładu samodyscypliny.
Sam był najlepszym przykładem.
- Widzę, że wzniosłeś się poza siłę fizyczną i doznałeś... Oświecenia duchowego. Bardzo mnie to cieszy, Seung.
- Dziękuję, pani – zawsze było najlepszą odpowiedzią na wszystko.
- Chciałabym ci zadać kilka pytań.
Spacerowali brukowaną alejką pnącą się pod górę. Drzewo stojące na rogu, za murkiem odgradzającym ich od spadku, wyszeptało coś cicho, próbując pomóc Seug-gilowi w odpowiedzi.
Na pewno coś podejrzewa. Rozluźnij twarz. Odpowiadaj szybko, ale nie gwałtownie. Masz ponad dziewięć na dziesięć szans, że nie zauważy żadnej zmiany w twoim dotychczasowym zachowaniu.
- Jaką technikę chciałbyś osiągnąć?
- Poziom, kiedy technika przestaje istnieć – kłamstwo.
- Dobrze. Jakie masz myśli, kiedy stajesz przed przeciwnikiem?
- Przeciwnik nie istnieje – nie do końca kłamstwo. Przecież to tylko ciało fizyczne.
CZYTASZ
Wejście Smoka | Seungchuchu\Leoji\Christor
FanfictionLee Seung-gil przystaje na prośbę brytyjskiego rządu, który chce dowodów na nielegalną działalność niejakiego Hana. Aby je zdobyć bierze udział w turnieju walk wschodnich w Hongkongu, na którym niespodziewanie odnajduje sens słów jego mistrzyni, a p...