LUNA
Po kuchni roznosił się aromatyczny zapach curry i mleczka kokosowego. Tego wieczoru postanowiliśmy upichcić coś z Aaronem i po prostu nacieszyć się swoim towarzystwem . Minął tydzień od mojego przyjazdu do Waszyngtonu, podczas którego niezmiernie się nudziłam. Aaron ciągle gdzieś znikał pod pretekstem zajęć na uczelni, ale w jego pokoju nie widziałam żadnych śladów książek czy notatek związanych z stosunkami międzynarodowymi, które studiował ku uciesze taty. Rodzice też spędzali mało czasu w domu, mama pracowała w swoim wydawnictwie, a tata przygotowywał swoją kampanię wyborczą, startując na stanowisko gubernatora Waszyngtonu. Tylko czasami mogłam liczyć na towarzystwo Aarona. Nikogo tutaj nie znałam, wszystko było dla mnie nowe, więc samotność kuła mnie boleśnie w serce.
-Spróbuj- nakazał brunet. Sięgnęłam po pałeczki leżące na blacie i chwyciłam nimi kurczaka. Włożyłam mięso do ust i prawie rozpłynęłam się pod wpływem lekko ostrego smaku sosu z miękkim kurczakiem.
-Idealne. Jesteś niesamowity- pochwaliłam, na co uśmiechnął się szeroko
-Powiedz mi coś, czego nie wiem maleńka- wymruczał i puścił mi zawadiacko oczko.
-Umieram z głodu- mruknęłam wkładając makaron ryżowy do garnka. Jedzenie szybko trafiło do naszych misek. Rozsiedliśmy się na kanapie w salonie włączając jakiś pierwszy lepszy film i zajadaliśmy się dopóki nie myśleliśmy, że pękniemy z przejedzenia. Telewizor przestał nas jednak interesować po jakimś czasie, ponieważ byliśmy zbyt zajęci rozmową.
-Zaprzyjaźniłaś się z kimś z ośrodka?- zapytał, sięgając po szklankę coli i upił porządnego łyka. Zmarszczyłam brwi na jego pytanie. Czy się z kimś zaprzyjaźniłam? Nie wiem jak mogłabym nazwać relacje, które łączyły mnie z osobami, które poznałam w ośrodku. W obliczu choroby i śmierci, przyjaźnie wyglądają zupełnie inaczej. Nie ukrywaliśmy niczego przed sobą, ufaliśmy i pomagaliśmy sobie bezwarunkowo, bo wiedzieliśmy, że nic nigdy nie wycieknie poza mury ośrodka. Znaliśmy się na wylot, bo byliśmy zawsze w stosunku do siebie szczerzy. Mimo to, ja nagle pokonałam tą okropną chorobę, jaką jest nowotwór. Zdarzył się cud i opuściłam nasz mały azyl, naszą ostatnią stację w drodze przez życie, a oni zostali tam.
-Tak- mruknęłam tylko, nadal błądząc w swoich myślach i w wspomnieniach związanych z moimi jedynymi przyjaciółmi, których zostawiłam tysiące kilometrów stąd.
-Nie tęsknisz za nimi?
-Tęsknię.
-Macie jeszcze ze sobą jakiś kontakt?
-Nie- to nie tak, że nasze relacje pogorszyły się, kiedy mój stan się poprawił. Obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisać i rozmawiać, jeśli będzie to możliwe ze względu na zasady panujące w ośrodku. Moi przełożeni stwierdzili przed moim wyjazdem, że rozmowy ze mną, jako osobą, która jeszcze do niedawna sama borykała się z chorobą i tą chorobę pokonała, mogłyby podziałać na moich przyjaciół pokrzepiająco i motywująco do podjęcia walki. Problemy związane z kontaktem z ośrodkiem nie były więc przeszkodą. Przeszkodą natomiast byłam ja. Nie chciałam ich widzieć, nie chciałam z nimi rozmawiać. Czułam się winna, że to ja, która zawsze miała najgorsze wyniki, która zawsze była najsłabsza, której nie wróżyli przeżycia kolejnego roku, nagle cudem obudziła się zdrowa i wróciła do swojej szczęśliwej rodzinki karierowiczów. Tyle lat straciłam w tamtej umieralni, z tymi wszystkimi ludźmi. Chciałam zostawić przeszłość, odzyskać to co straciłam, a obawiałam się, że kontaktując się z nimi, byłoby to niemożliwe i tylko wracałabym do punktu wyjścia. To było egoistyczne, ale nie potrafiłam inaczej- Nie chcę Aaron. Nie chcę ich zranić...
-Czym?- przysunął się bliżej mnie i objął mnie ramieniem, przez co ogarnęło mnie złudne poczucie bezpieczeństwa. Znał mnie tak dobrze, mimo, że przez lata nie widział mnie na oczy. Tak wiele się zmieniło, a on nadal umiał z łatwością zajrzeć w głąb mojej duszy.
-Tym, że jestem zdrowa...i... boję się po prostu...- wtuliłam się w niego i objęłam go rękoma w pasie, dając mu do zrozumienia, że nie mam ochoty kontynuować tej rozmowy. Czując zapach i ciepło jego ciała miałam wrażenie, że jestem w domu. Ale czy aby na pewno znałam pojęcie własnego domu?
Zastanawiałam się jak Aaron czuł się w naszej rodzinie. Przecież był adoptowany, jego wychowankowie nie byli jego prawdziwymi rodzicami, a ja nie byłam jego rodzoną siostrą. Aaron tak samo jak ja, miał swoje własne, drugie życie poza domem. Podobnie do mnie, nosił w sercu ciężar swojej przeszłości i nigdy nie zdradził mi, że tęskni za nieznanym, za tym co stracił, chodź nie wiedział co to było. Nie wiedział nawet, czy jego biologiczni rodzice żyli, czy oddali go do domu dziecka, jak niechcianego psa do schroniska. Nie miał pojęcia kim był, jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko. Pod tą maską wrażliwego i troskliwego chłopaka krył się ktoś jeszcze. Ktoś zupełnie obcy dla mnie. Czaił się w mrokach jego duszy i czekał. Czekał na to, żeby się ujawnić.
***
Następnego dnia rodzice ogłosili, że wybieram się razem z nimi na kolację charytatywną, organizowaną przez szefa sztabu Białego Domu. Nie ogarniałam jeszcze tych wszystkich ważnych osobistości z politycznego otoczenia ojca, ale z tego co zrozumiałam owa coroczna kolacja była wyjątkowo ważnym wydarzeniem. Podczas niej, można było nabyć nowe znajomości, umocnić swoją pozycję polityczną i pokazać się wśród amerykańskiej śmietanki towarzyskiej.
Stałam naprzeciwko dużego lustra w swoim pokoju, ubrana w czarną sukienkę na cieniutkich ramiączkach. Sięgała mi do połowy łydki i chodź dekolt miała dość mocno odsłonięty, to jej długość sprawiała, że była bardzo elegancka i skromna. Wpatrywałam się w dziewczynę, której sylwetka odbijała się w tafli lustra. Krótkie blond włosy, które nie sięgały nawet moich ramion, powoli odrastały po chemioterapii. Puszyły i kręciły się o wiele bardziej, niż te które wypadły mi podczas leczenia. Byłam zdrowa, przeżyłam ten koszmar. Teraz miałam przed sobą całe życie. Uśmiechnęłam się lekko, po raz pierwszy poczułam podekscytowanie na to jakie być może przygody na mnie czekają.
-Gotowa?- wzdrygnęłam się na ochrypły głos mojego taty, który stał w drzwiach. Nie zauważyłam nawet kiedy się tutaj pojawił. Skinęłam lekko głową, a on podszedł bliżej mnie i stanął wreszcie tuż obok. Miałam duże zielone oczy po nim, z tą różnicą, że jego były przyozdobione przez kilka zmarszczek mimicznych wokół jego powiek. Tak bardzo różnił się od Aarona. Podczas kiedy chłopak był niesamowicie wysoki i silny a jego oczy zawsze lekko przymrożone, mój ojciec był mężczyzną średniego wzrostu z dość wątłymi ramionami, który całą swoją siłę kumulował w stanowczym spojrzeniu.
-Jestem dumny z tego, że mam taką córkę- mruknął nieśmiało i położył dłonie na moich odkrytych ramionach- Jesteś naszym małym cudem. Byłem przekonany, że pozostawię ten świat bez swojego potomka. Tak długo staraliśmy się z twoją matką, że już straciłem nadzieję. Ale pojawiłaś się ty, taka silna. Silniejsza nawet od śmierci- zamknęłam oczy, czując jak zbierają mi się w nich łzy. Właśnie te słowa chciałam usłyszeć od swojego taty od kiedy wróciłam do domu. Było w nich jednak coś, co wprawiało mnie w zakłopotanie.
-A Aaron? Przecież on też jest twoim synem...- poczułam jak mój rodziciel zaciska mocniej palce na moich ramionach i wbija boleśnie paznokcie, tak jakby karał mnie za to co przed chwilą powiedziałam.
-Aaron...nie jest tym za kogo go masz córeczko. Ja z Twoją matką zaopiekowaliśmy się nim, gdy był mały. Nie jest on jednak kimś, kim oczekiwaliśmy, że będzie jako nasz wychowanek.- odpowiedział dość mrocznie- No, koniec tych pogaduszek. Bo spóźnimy się na bankiet.- zmienił nagle temat i wyszedł pospiesznie z mojego pokoju.
CZYTASZ
One day baby...
Романтика"Próbowałem Cię chronić przed całym światem, nawet przed samym sobą. Ale jesteś moim narkotykiem, nie umiem z Ciebie zrezygnować. Pewnego dnia kochanie...wyjedziemy stąd gdzieś daleko. Do miejsca, gdzie nikt nas nie rozdzieli." Uwaga! Książka zawier...