(Narcyza zaczyna wątpić)
Nasze osiedle mieszkaniowe składało się z niebieskich i różowych domów jednorodzinnych. Budynki ustawione były parzyście, wzdłuż długiej na czterysta metrów ulicy. Przed każdym niebieskim domem rozciągał się pas krzaczastego żywopłotu, a przed różowym – kuta, żelazna brama. We wszystkich oknach wisiały idealne, koronkowe firany albo jasne rolety; po każdym podwórzu biegał pies albo stadko kotów, a co poniektórzy, ekstrawaganccy do granic, stawiali na hodowle białych królików.
Uwielbiałam to miejsce. Pastelowe kolory przywodziły na myśl zasnuty mgłą świat lub aparat przysłonięty watą cukrową.
Również mieszkańcy byli mi nadzwyczaj bliscy. Dzieciaki, nie starsze niż dziesięć lat, wielką grupką przemierzały każdego dnia drogę do szkoły. Starsze, wytworne damy, do których należała również moja babcia, codziennie o trzynastej pijały wspólnie herbatę i podjadały rogaliki, plotkując na bieżące tematy. Młode kobiety, panny, ubrane w długie, kwieciste spódnice, całujące mnie w dwa policzki przy każdym spotkaniu. Zabiegani dorośli, pracujący to tu, to tam, będący na naszym osiedlu dosłownie przelotem. Wszyscy oni stanowili moją wielką, barwną rodzinę.
Tego dnia jednak wszystkie kolory zlewały się w jedną, posępną szaro-burość. Róż skapywał ze ścian, liście żywopłotu zdawały się usychać, a potem upadać wprost pod buty roześmianych dzieciaków. Psy wyły tylko sobie znaną, smutną melodię.
Mieszałam zawzięcie swoje kakao, aż wszystkie wrzucone tam przez babcię pianki nie zatonęły jak Titanic. Westchnęłam przeciągle raz i drugi, pogłaskałam Bonifacego po ogonie (wredny kocur zjeżył się i zeskoczył mi z kolan) i upiłam łyk napoju.
– Mówisz więc, że twoi przyjaciele to kompletni ignoranci? – zapytała Babcia Ida, zaciągając się długim, cienkim papierosem (zawsze wierzyła, że wygląda z nim równie gustownie co Audrey Hepburn – dokładając do tego zwiewne szale i wysoko spięte włosy można byłoby na upartego dostrzec podobieństwo, ale do całkowitej przemiany babcia zmuszona byłaby przenieść się w czasie)
– Nie powiedziałam, że są kompletnymi ignorantami – zaperzyłam się. – Po prostu nie chcieli przyjąć do wiadomości, że jestem wolnym strzelcem. To chyba było, cóż... Tak chyba postępują przyjaciele.
– Może w innym świecie, Narcyzo. – Przerwała na chwilę, by poprawić suknię. – W naszym świecie każdy powinien zająć się sobą. To brutalne, kochanie, ale tylko tak zdołamy przeżyć.
Zastanowiłam się, czy ideologia babci Idy pokrywała się z tym, jak codziennie szykowała mi kanapki do szkoły i karmiła bezpańskie koty. I robiła tysiące innych, drobnych rzeczy, których, według prawa: "najpierw ja, później ty" nigdy robić nie powinna.
Westchnęłam przeciągle. Może to właśnie dorośli są kompletnymi ignorantami?
Bez zbędnych słów (babcia nie lubiła przegadanych stwierdzeń – zwykle nasza rozmowa sprowadzała się do kilku krótkich zdań dziennie) udałam się do swojego pokoju.
Tam rzuciłam się na łóżko z siłą godną słonia afrykańskiego; obłożyłam się poduszkami ze wszystkich stron i oczekiwałam łez.
Pięć sekund.
Minutę.
Trzy.
Dziesięć (i jedno odtworzenie Lacrimosy Mozarta) później stwierdziłam, że może po prostu nie przyjdą.
Może wykorzystałam już swój limit na rozpaczanie po obcym chłopcu, który nie dostrzegł we mnie żadnego potencjału. To smutne, że na rozpaczanie po przyjaciołach już mi ich zabrakło.
Chwyciłam w dłonie telefon i wybrałam numer Wilgi. Miałam jakieś sześć procent szans na to, że odbierze – cztery uciekły na wieść o naszym, małym to małym, ale jednak konflikcie, a dziewięćdziesiąt od zawsze dryfowało w niebycie (Wilga miała nieprzyjemny nawyk gubienia telefonu w odmętach swojego pokoju).
Ku mojemu zdziwieniu, już po drugim sygnale Wilga odebrała. Nie odezwała się od razu, ale usłyszałam kilka zgrzytów, mlaśnięć i szczęk sztućców o talerze.
– Wilgo?
– Hmm?
– Naprawdę jestem taka beznadziejna?
– Dlaczego myślisz, że jesteś beznadziejna? Zaczekaj, już wiem: nie możesz wymyślić planu.
– Jakiego... Nie! Wilgo, przepraszam, że nigdy nie uwzględniam was w swoich schematach, ale... – No właśnie. Ale.
Ale dlaczego?
Na kilka chwil nasze połączenie zamieniło się w rozmowę braci Karmelitów. Przeczesywałam umysł w poszukiwaniu jakiegokolwiek usprawiedliwienia dla swoich czynów. W końcu usłyszałam westchnienie Wilgi.
– Narcyzo, jaki jest w końcu cel naszej rozmowy? Nie musisz mnie przepraszać. Wiedziałam, na co się piszę. Chłopcy... – Wzięła kęs kanapki i szybko go przeżuła. –Myślę, że również. W nieco mniejszym stopniu. Po prostu nie mogliśmy patrzeć, jak się zadręczasz. My naprawdę tylko chcieliśmy pomóc.
W równym stopniu szczęśliwa, co zaskoczona objętością wypowiedzi Wilgi, rozłączyłam się. Nie byłam przygotowana na coś takiego – zarzuty, jakieś obiekcje. A tu tylko kolejne Narcyzo, nie ma się czym przejmować! zakamuflowane dlaczego sądzisz, że to było tak istotne? skryte za kolejnymi kęsami tak naprawdę nikogo to nie interesowało.
Histeryzowałam? Najprawdopodobniej. Ale musicie zrozumieć, że kiedy ktoś, kto miał się za wyjątkowego, tak szybko i dobitnie uświadamia sobie, że jest kolejną pchełką na mapie świata, z całą pewnością zamienia się w chaos.
CZYTASZ
Narcyza
Spiritual(o dziewczynce, chłopcu i końcu wszystkiego) Narcyza Szafrańska mieszka w mieście bez nazwy; codziennie rwie sobie rajstopy o kolce róży, które okalają wejście do jej szkoły. No i, przede wszystkim, jest kolekcjonerką: całe swoje życie szuka ludzi...