Jeśli ktoś zapytałby mnie o zdanie na temat mojej szkoły (hipotetycznie; nikt, kto ma ze mną do czynienia dłużej niż kilka dni wie, że nie warto) dowiedziałby się, że, według mnie, to miejsce pełne małych i dużych absurdów.
Zacznijmy od wejścia. Znajduje się za krzakami dzikich róż i nieodmiennie powoduje ból głowy wszystkich dziewcząt – latem, gdy jest ciepło, można wprawdzie zrezygnować z rajstop na rzecz długich, bawełnianych podkolanówek, ale zimą? Przedzieranie się przez te kolczaste krzaczory to istna udręka.
Gdy byłam małą dziewczynką, sądziłam, że to cudowne – ciemnoróżowe kwiaty okalające drzwi niczym w krainie wróżek. Wyobrażałam sobie, że za kilka lat i ja dołączę do tej barwnej, rozkrzyczanej gromady, która znika w objęciach róż każdego ranka (a potem, jak to zwykle bywa, dołączyłam, i od tamtego czasu wysłałam do Elizjum kilkanaście par rajstop. Niechaj spoczywają w pokoju).
Kilkakrotnie planowano wykarczować róże, ba, raz nawet to zrobiono! Ale one zawsze odrastają, większe i silniejsze niż wcześniej. Dyrektor stwierdził, że dalsze z nimi zmagania sązbyteczne – od kilku lat prowadzi zbiórkę pieniędzy na wybudowanie altany.
Myślicie, że to już szczyt absurdu? Nie, moi drodzy, to dopiero łagodny początek. Aby nie przytłoczyć was zanadto, przejdę do czegoś w miarę normalnego, acz wciąż irytującego, i na tym zakończę. Niedługo i tak dowiecie się całej reszty.
Chodzi mi o przerwy obiadowe. Nie mamy szwedzkiego stołu ani ciągnącego się w nieskończoność rzędu sałatek (i całe szczęście, w przeciwnym razie byłabym tą nielubianą przewodniczącą szkolnego kółka szachowego, której cheerleaderki, pod wodzą Balladyny, wysypują je na głowę), zamiast tego dostajemy nieciekawe, nieodmiennie mięsne dania każdego dnia. W ubiegłym roku Wilga, zebrawszy się na odwagę, na spotkaniu samorządu zaproponowała zmianę menu, jednakże Balladyna–Na–Drugie–Mam–Stręczycielka wyśmiała ten pomysł. Myślicie pewnie – niedobre posiłki są aż takim absurdem? Przecież to smutna rzeczywistość! Jednakże, moi mili, nie o nie mi chodzi.
Po prostu przyszedł czas, by wyjaśnić wam co nieco o Balladynie, a zrobienie tego w kontekście "dialogów obiadowych", które zwykłyśmy prowadzić, najwierniej odda jej charakter.
Zwykle wszystko zaczyna się niewinnie – ja, Wilga, Orion i Albert siadamy na jednym z krańców stołu i rozpoczynamy niezobowiązującą konwersację (zbyt wiele chętnych do podsłuchiwania uszu znajduje się wokół nas, bo rozprawiać o sprawach ważnych, a tym bardziej prywatnych), na przykład:
– Wilgo, skończyłaś już tę nową książkę, którą wypożyczyłaś w tamtym tygodniu?
– Orionie, masz pomysł, jak zabrać się za zadanie z matematyki?
– Albercie, widziałeś, czy mamy jutro ostatnią lekcję?
Wydawałoby się, że tego typu rozmowy na etapie przyjaźni nie mają już racji bytu; konwersacje godne znajomych, którzy przypadkiem siedli przy tym samym stole i nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Ale my lubiliśmy takie małe uprzejmości, zbędne komentarze i przesadzoną ciekawość. W świecie przesiąkniętym bezpośredniością szybko można było utracić prawdziwy sens rozmowy – chęć pogłębiania znajomości, pozwolenia drugiemu człowiekowi na wylanie z siebie potoku słów, by mógł oczyścić umysł – na rzecz prostego przekazania plotek i egocentrycznego wyeksponowania swoich przeżyć. My, dzieci z natury skłonne do zbyt dobrego o sobie mniemania, chcieliśmy nauczyć się słuchać. A może raczej, ja chciałam.
I gdy tak sobie rozmawiamy, zwykle u szczytu stołu, dokładnie naprzeciwko mnie, zasiada Balladyna. Przez kilka idiotycznie długich chwil mierzymy się wzrokiem – przejeżdżam wtedy od czubka jej idealnie przystrzyżonych, lśniących włosów, do linii wąskiej talii i z powrotem, aż do wysokości lodowatych oczu. Dziewczyna prostuje plecy i uśmiecha się z wyższością, a wtedy we mnie, nieodmiennie, wszystko się gotuje.
CZYTASZ
Narcyza
Spiritual(o dziewczynce, chłopcu i końcu wszystkiego) Narcyza Szafrańska mieszka w mieście bez nazwy; codziennie rwie sobie rajstopy o kolce róży, które okalają wejście do jej szkoły. No i, przede wszystkim, jest kolekcjonerką: całe swoje życie szuka ludzi...