' Mój anioł...'

654 41 1
                                    

Jest ciemno. Błąkam sie po lesie,  całkiem sama, bez celu. Boję się ciszy, która panuje. Spotkam kogoś? Raczej nie. Kłuje mnie w sercu, chcę mi się płakać. Nie rozumiem tego powodu. Rozrywa mnie od środka, o co w tym wszystkim chodzi? Zaczynam biec. Nie wiem nawet dokąd. Biegnę i biegnę coraz szybciej i szybciej. Jakbym przed czymś uciekała. Chyba nikt mnie nie goni. Nie panuje nad sobą. Ostre gałęzie tną moją skórę. Szczypie mnie, ale nie przejmuje się tym. Dostrzegam coś w oddali. Jakąś postać, ale nie rozpoznaje jej. Kto to jest? Znowu przyśpieszam bieg. Znika. Tak nagle. Czuję sie jak w jakimś horrorze.
- Weronika...- ktoś wypowiada moje imie. Ten głos. Jestem przerażona.  A może nie? Chyba nie. Szukam tego głosu, chcę usłyszeć go jeszcze raz. Ale nie, przepadł. A jeśli mi sie wydawało? Nie wiem, nie mam pojęcia. Docieram do jeziora, jest naprawdę piękne. Zatrzymuję sie przy nim. Podziwiam je, chyba się uspokajam. Ktoś mnie obejmuje od tyłu. Widzę splecione dłonie oparte na moim brzuchu. Nie odwracam sie, tylko uśmiecham. Znam te dłonie, kocham je. Czyżby? Opieram sie głowę o czyjś tors, to napewno mężczyzna. Czuję sie bezpiecznie.
- Nie zostawiaj mnie, proszę...- szepczę.
Dlaczego ja szepczę? Do kogo? Chce wiedzieć, niby wiem, ale naprawdę nie wiem. Po moim policzku spływa łza. Prawdopodobnie płaczę. Unosze wzrok ku górze. Jestem przerażona. Dostrzegam chmare wielkich ptaków lecących w nasza stronę. Mężczyzna nagle mnie puszcza, ale moje cialo ani drgnie.
- Uciekaj. - Wręcz nakazuje. Ale ja ciągle przyglądam się zwierzęta będących coraz bliżej. Dlaczego nie uciekam? Czuje strach, wielki strach. Jednak zostaje. Nie rozumiem...
To nie były ptaki. To byli ludzie ze skrzydłami, lśniły wręcz nieskazitelną bielą. W dłoniach trzymały miecze. Anioły. Były piękne, ale im były bliżej tym większą złość odczuwałam.
- Weronika, błagam cię. Uciekaj. Wrócę do ciebie, obiecuje ci.
- Jesteśmy w tym razem, mój najdroższy... - mówię twardo oraz pewnie.
Anioły nas oblegają, są wszędzie. Rzucają sie na nas. Chwytają mnie za ręce, unoszą. Staram sie wyrwać ale na darmo. Słyszę wołanie mężczyzny oraz odgłos uderzających sie mieczy. Odwracam się. Widzę go, jestem przerażona. Stoi tyłem, ma wysunięte skrzydła. Mój anioł... Ale widzę jak jeden z tamtych nagle mieczem, obcinq mu jego piękne skrzydła. Krzyczy z bólu, nie mogę znieść tego widoku. Mordują mojego ukochanego,jestem coraz dalej i dalej, coraz mniej dostrzegam. I nagle krzycze...
- Lucyferze!


Nagle sie obudziłam cała mokra i przerażona. Śniłam. Nie rozumiałam tego snu, był straszny. I dlaczego był to Lucjan? Chyba za dużo coli wypiłam przed snem, chyba o to w tym chodziło. Gdy spojrzałam na zegarek, była 4.15. Westchnęłam głośno. Nie zasnęłabym już więc pozostało mi wstać. Wyszłam na balkon, gdzie usiadłam na małym foteliku i rozpaliłam papierosa. Obserwowałam niebo, było takie piękne. A z powodu tego chorego snu zastanawiałam sie tylko, czy tam gdzieś na górze jeat coś więcej? Na przykład...anioły?

Love you, LucyferOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz