Rozdział 3

90 13 27
                                    

INFORMACJA:
Wybaczcie lekki poślizg z publikacją rozdziału, jednakże pewne sprawy spowodowały, że po prostu nie miałam czasu (oraz siły) przejrzeć tekst i poprawić kilka drobnych błędów. Ale najważniejsze, że już jest, także... zapraszam do lektury. :)

POPRAWIONY ROZDZIAŁ: 26.02.2019

***


Ze wszystkich sił próbowała utrzymać równowagę, kiedy drżące od wysiłku nogi ślizgały się na mchu, gęsto porastającym dach opuszczonego schroniska dla zwierząt. Wystarczył tylko moment nieuwagi i wylądowała tyłkiem na wilgotną ściółkę, która – choć zamortyzowała upadek – nie uchroniła przed nieprzyjemną falą chłodu, jaka ją zalała przez materiał spodni.

Od przeszło godziny ćwiczyła skoki na niezbyt przyjaznym gruncie, gdzie przebywanie w pojedynkę zakrawało o głupotę. Odpychające pustostany, w różnym stanie rozkładu, zapomniane przez resztę świata, składowały przeróżne śmieci pozostawione przez imprezującą tutaj młodzież. Chantalie sama nie wiedziała, czemu właściwie przychodziła tutaj ćwiczyć. Żaden zakamarek tego miejsca temu nie sprzyjał, bo nawet nie mogła zrobić porządnego rozbiegu czy dokładnie wylądować, bo każdy nieostrożny ruch mógł przyczynić się do rozsypki kruchego budynku. Przez to zawsze popełniała błędy, kosztem własnego zdrowia. Nawet nie była w stanie zliczyć, ile zdążyła nabyć nowych siniaków i świeżych zadrapań. Do tego dochodziły jeszcze poobijane kolana oraz łokcie oraz odór potu, wyraźnie sugerujący, że ktoś zapomniał o użyciu antyperspirantu.

„I gdzie ja się pcham, skoro nawet tutaj nie jestem w stanie zrobić zwykłego skoku bez zrobienia sobie krzywdy?"

Zirytowana swoimi nieudolnymi skokami, zebrała swoje rzeczy ukryte między stertą śmieci i powędrowała w stronę słabo oświetlonego osiedla.

Uliczne latarnie powoli wygasały, pozwalając promieniom słonecznym przejąć wartę. Chantalie co jakiś czas stawiała większe kroki lub przemieszczała z boku na bok, pomijając wystające kostki brukowe, które od lat były zmorą mieszkańców osiedla. Jeszcze by tego brakowało, aby się potknęła i rozkwasiła twarz, dorzucając do licznej kolekcji urazów wybite zęby.

W drodze powrotnej nie spotkała ani jednej żywej duszy. O tej porze wielu mieszkańców Equipoise wylegiwało się w łóżkach, szykowało się do szkoły lub już ciężko pracowało, przez co ulice były opustoszałe. Chantalie pomyślała, że to nawet dobrze, że nikogo nie spotkała. Dzięki temu nikt nie pomyślał, że wpadła pod samochód lub – co gorsza – wdała się w bójkę.

Przemierzała ostatnie metry dzielące ją od bezpiecznej przystani i upragnionego prysznica, kiedy drzwi zaniedbanego domu barwy brudnej bieli niespodziewanie się otworzyły. Chantalie, spanikowana, czmychnęła za przerośnięte krzaki, przeklinając pod nosem na doskwierające jej rany. Przebierając niedbale palcami między gałązkami, aby ułatwić sobie podglądanie, wystraszyła przesiadujące tam ptaki, które uciekły z przeraźliwym skrzekiem. Chantalie wstrzymała oddech z obawy o przedwczesne wykrycie prowizorycznej kryjowki. Mieszkańcy domu mieli zupełnie co innego na głowie, niż zamartwianie się tym hałasem.

— Ptaszyno, ty nic nie rozumiesz...

— Nie, mamusiu. To ty nic nie rozumiesz! — Claire Adams, z gracją godną modelki, niemal spłynęła po wyszczerbionych schodkach, gwałtownie zatrzymując się na środku chodnika. Nawet nie odwróciła się w stronę kobiety, która stała w otwartych drzwiach i błagalnie na nią spoglądała. — To była moja ostatnia szansa. A ja jej na pewno nie wykorzystałam. Także mogę się spodziewać, że jeżeli znowu odrzucą moje podania, przyjadą po mnie paskudną limuzyną i nigdy więcej się nie zobaczymy. — Spuściła głowę, zaciskając dłonie w pięści. — Nigdy...

Impas [WOLNO PISANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz