❝ Rozdział 1. ❞

844 21 7
                                    

Ostatnia lekcja. Już miałyśmy iść do domu, gdy nagle usłyszałam przez otwarte okna budynku krople deszczu coraz liczniej uderzające w parapety.

   - Jezu, Fel, jak pada! - krzyknęła Lana.

   - Eh.. Wygląda na to, że szybko nie minie - wywnioskowałam zawiedziona.

   - Albo pobiegniemy na autobus w deszczu, albo będziemy tkwić w tej szkole, czekając aż się trochę ta burza uspokoi.

   - Zaczekajmy jeszcze z pół godziny, a jak nie przestanie padać, to pójdziemy mimo to.

   - No dobra - zgodziła sie Lana. - To ja do toalety jeszcze skoczę.

   - Nie ma sprawy. Jakby co, to ja tu czekam.

   - Okay - odpowiedziała i po chwili zniknęła za rogiem.

Wyciągnęłam telefon, by sprawdzić godzinę. Była juz prawie 17. Niestety, tak to jest w tej szkole, że lekcje się późno kończą. Cała klasa ulotniła się mimo deszczu, więc zostałyśmy z Laną same. Stałam przy oknie, oparta łokciami o parapet wpatrywałam sie w spadające krople z nadzieją, że juz niedługo będę mogła spokojnie wrócić do domu.

   - Mnie sie zdaje czy deszcz zaczyna coraz mocniej lać? - powiedziałam do siebie pod nosem, jednak stojąca za mną najwyraźniej Lana usłyszała mój mamrot.

   - Nie strasz mnie. Trzymam sie myśli, że zaraz ustąpi - oznajmiła ze skrzyżowanymi rękami na piersi.

Po pół godzinie stwierdziłyśmy, że zaczekamy kolejne 30min dla pewności. Szkoła na szczęście była czynna do 20 ze względu na dodatkowe zajęcia klubów uczniowskich. Zabijałyśmy czas rozmowami na wszelakie tematy i plotkami na temat Bena, który się od dawna podobał Lanie.

No właśnie, Ben... Choć zawsze z uśmiechem na twarzy, to miewam ostatnio wrażenie, że skrywa więcej tajemnic niż po nim to widać. Nigdy nie mogłam go rozgryźć. Kiedyś byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. To było jeszcze za czasów dzieciństwa. Mieliśmy wtedy po 10 lat, mieszkaliśmy koło siebie, codziennie razem wychodziliśmy na dwór. Jednakże pewnego dnia on się przeprowadził i straciliśmy ze sobą kontakt.
Aż po 6 latach wrócił, ale to już nie było to samo... Miał nowych przyjaciół i nowe życie.

Przez ten czas ja również nie próżnowałam. Poznałam kogoś nowego - Lanę Morris. Teraz jesteśmy jak papużki nierozłączki. Zawsze i wszędzie razem.

Benny przyjechał do Brendston, by uczyć się w szkole średniej, gdyż tu było jedno z najlepszych liceów w Stanach. Na rozpoczęciu roku szkolnego okazało się, że chodzimy do jednej klasy. Właśnie wtedy Lana go poznała i straciła dla niego głowę. To chyba było zauroczenie (bo miłością bym tego nie nazwała) od pierwszego wejrzenia... a może raczej pierwszego zdania, które zaczynało się na "cześć", a kończyło na "jestem Ben".

Okno było całkiem mokre i zaparowane, nie można było już dostrzec żadnego widoku. Znów wyjęłam z kieszeni smartfon, by sprawdzić godzinę. Była 18:05.

   - Robi się późno. Lepiej już chodźmy - poinformowałam swoją nieobecną duchem przyjaciółkę. Zapewne myślała o Benie.

   - C-Co? A, tak. Chodźmy... - ocknęła się.

Zeszłyśmy po schodach, przeszłyśmy przez drzwi wyjściowe i znalazłyśmy się na zewnątrz. Lało nieubłagalnie. Co jakiś czas oświetlały nas błyski piorunów, a potem przeraźliwy dźwięk gromu uderzającego w coś z wielką siłą. Modliłyśmy się, żeby tylko nie trafiło w nas.

Pobiegłyśmy w stronę przystanku, by schować się pod daszkiem. Daleko do niego nie było, ale i tak byłyśmy całe mokre. Po pięciu minutach przyjechał nasz autobus z numerem 29. Wbiegłyśmy do niego całkiem przemoczone. Ludzie lustrowali nas wzrokiem, lecz zupełnie nie zdziwił ich nasz wygląd.

Jechałyśmy w ciszy, a krople deszczu co chwile spływały z naszych włosów.

   - Boże, tak się rano męczyłam z prostowaniem tych włosów, a teraz znów się jak na złość pokręciły - mruknęła Lana.

   - I tak w kręconych ci ładniej - odparłam z uśmiechem.

   - Jaaasne - przeciągnęła z sarkazmem.

Usłyszałyśmy informację: „Następny przystanek: Owen's Street".

   - Zaraz wysiadam - powiedziała Lana.

   - Zostawiasz mnie?

   - To tylko 3 przystanki. Przeżyjesz - powiedziała żartobliwie.

Ponownie usłyszałyśmy z głośników informację o ulicy, a autobus powoli zbliżał się do przystanku.

   - Wysiadam.

   - Okej, do jutra - odparłam i szybko ją przytuliłam.

   - Do jutra - powtórzyła i odwzajemniła uścisk.

Drzwi się zamknęły i pojechałam dalej. Zaczęłam się rozglądać czy jest jakieś miejsce siedzące. Niestety, wszystkie były zajęte. Powoli podeszłam do najmniej zaludnionego miejsca, trzymając się poręczy.

Grzmoty i błyski były coraz silniejsze, a ulewa nie miała końca.
Kiedy byłam mała, zawsze bałam się burzy i albo chowałam się pod łóżkiem, albo szłam do mamy, by spać z nią. Wtedy czułam się bezpiecznie i wiedziałam, że nic mi nie grozi. Teraz już takie obawy mi przeszły, ale wciąż nienawidzę deszczu, a już szczególnie takich burz.

„St. Green World" - usłyszałam.

Mój przystanek.

Podczas wysiadania nagle poślizgnęłam się na schodku autobusu..

Brawo ja - pomyślałam.

~~~
To moja pierwsza książka na dłuższą metę.
Proszę o wyrozumiałość.
Narazie w tym rozdziale się nic takiego nie dzieje bo chciałam was zapoznać z bohaterami.
Obiecuję, że później będzie lepiej ^^
Zapraszam do komentowania i dawania gwiazdek.
Dziękuję, że czytasz moje małe "dzieło"
Besos :*

Deszczowec. {wolno pisane} Where stories live. Discover now