4

40 5 1
                                    

Chłopak z ostrymi rysami twarzy wpatrywał się we mnie z mordem w oczach, tak samo jak ta staruszka.

- Powaliło cie dzieciaku? - Wzdrygnąłem się na jego ostry ton głosu. - Mogłeś jej coś zrobić! Przeproś.

- A-ale ja nic ni-nie... - chciałem , żeby mój głos brzmiał pewnie, ale oczywiście mi to nie wyszło.

- Chcesz jaszcze dyskutować? Przepraszaj powiedziałem! - Skuliłem się, kiedy poszedł do mnie krok bliżej. Oboje mieli satysfakcję widząc mój strach.

-Prze-przepraszam - powiedziałem szybko, po czym odwróciłem się na pięcie i pobiegłem przed siebie. Usłyszałem za sobą jeszcze coś na wzór "ciota", ale się tym nie przejąłem. Ważne, że mnie nie gonił, bo wtedy mógłbym mieć ostro przejebane.

Gdy oddaliłem się od bloku na tyle, że był poza zasięgiem mojego wzroku, zwolniłem, ale nie przestawałem iść przed siebie. Nie miałem pojęcia gdzie mam się udać, co mam ze sobą zrobić, ani czy chce jeszcze żyć.

Naprawdę myślałeś, że może cie spotkać coś dobrego?

Właśnie. Od samego początku miałem przegrane życie. Najgorsze co mnie w nim spotkało to to, że urodziłem się pierdoloną hybrydą.

Westchnąłem zastanawiając się od czego w ogóle mam zacząć.

Jako, że jestem w Australii nie muszę zbytnio martwić się o zimno, a sweter, który mam powinien mi wystarczyć. Z biedy w nocy mogę się przykryć, czy ubrać w koszulkę Luke'a. Jeśli chodzi o spanie to zostaje mi ławka. - Analizowałem w głowie co mam począć, nie przestając iść. Miałem w dupie gdzie, byleby nie stać w miejscu.

Próbowałem ogarnąć gdzie jestem, niestety przez dłuższy czas nie miałem bladego pojęcia o moim położeniu. Dopiero jak zauważyłem charakterystyczny i niepowtarzalny lokalny sklepik, w którym sprzedają najlepsze lody pod słońcem, to mnie olśniło. Byłem na obrzeżach Sydney, a po drugiej stronie miasta był mój dom.

I dom Caluma.

Może mógłbym...

Hoodowie już cie nie lubią. Nigdy nie lubili. Oni tylko cie wyśmieją.

Słusznie. Nie utrzymywałem z nimi kontaktu przez ponad rok. Na pewno o mnie zapomnieli. Zostałem sam.

Starając się nie myśleć o wszystkich pięknych chwilach spędzonych z byłym przyjacielem przeszedłem na tyły sklepu. Miałem nadzieje, że znajdę w śmietniku coś zdatnego do picia. Ewentualnie jedzenia, żebym jednak nie umarł z głodu.

A może tak by było lepiej?

Wypuściłem większą ilość powietrza niż zazwyczaj, nie chciałem umierać. Jeszcze. 

Na mojej twarzy zagościł uśmiech, gdy w moje ręce trafiły trzy butelki jakiegoś soku pomarańczowego. Spojrzałem na datę, a mój uśmiech się poszerzył. Były jedynie dwa dni po terminie, czyli nie powinno mi się nic stać. Odłożyłem je na ziemię i znów pochyliłem się nad śmietnikiem. Chyba widziałem zza jakiegoś papierka opakowanie żelków. Wyciągnąłem po nie rękę i w tym momencie ktoś wyszedł ze sklepu tylnymi drzwiami. 

Szybko pobiegłem za róg budynku obok, wychyliłem głowę i zobaczyłem właściciela sklepu - pana Sancheza. Niebieskie włosy, trochę stary i chamski, ale i tak każdy go uwielbia.

Miał wyrzucić śmieci, ale zobaczył te zasrane butelki przed kontenerem. Wstrzymałem oddech, ale dalej go obserwowałem. Zmarszczył brwi i rozejrzał się. Na szczęście zdążyłem się schować zanim, by mnie zobaczył. Usłyszałem jak w końcu śmieci lądują w wyznaczonym dla nich miejscu, a mężczyzna wchodzi do środka. 

Hej kocurze •MUKE•Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz