17:00

86 11 1
                                    

W kominku coś zgrzytnęło, koronkowa firanka uniosła się wraz z otwieranym przez złośliwy wiatr oknem, a zabytkowy, kunsztownie wykonany z bukowego drewna zegar zabił pięć razy swoim czystym, metalicznym dźwiękiem. Wysoki, elegancko ubrany mężczyzna podbiegł do szyby i docisnął szczelnie ramę, lecz zimne powietrze zdążyło już wedrzeć się do domostwa. Gospodarz złapał się za ramiona i zadygotał. Wyglądał czarownie. Jego potężne, aczkolwiek szczupłe ciało osłaniał gruby, wełniany sweter o kolorze jakby perłowym. Czarne spodnie wyprasowane w kancik i na błysk wypastowane buty nadawały mu wyrazu niezwykle poważnego i rzetelnego. Nijak się to miało jednak do brązowych loków, które burzą okalały jego rozjaśnioną płomieniami z kominka twarz. 

Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, skierował się do kuchni, by dopatrywać bulgocącego w wielkim garnku czerwonego barszczu. Stał tak i wpatrywał się w bordową taflę, rozmyślając o wszystkich rzeczach zwyczajnych i nadzwyczajnych, co go spotkały jeszcze kilka godzin temu. Była godzina jedenasta, może dwunasta, kiedy przemierzał główny rynek St. Petersburga, trzymając po kilka paczek, toreb i tobołów w każdej ręce. Wszystkie powinności zmuszony był odłożyć na ostatnią chwilę, w związku ze swoimi powinnościami w pracy. Niespełna pół roku temu dostał pracę w fabryce porcelany Łomonosova, co przyniosło mu duże korzyści. Zdolny był z niego artysta, ręce miał sprawne i umysł trzeźwy. Wszyscy podziwiali jego kunszt i zdolności. Nie było to jednak lekkie zadanie. Pracy miał po uszy, a dni wolne były zjawiskiem niemalże paranormalnym. Nic dziwnego więc, że teraz, dwudziestego czwartego grudnia, stawiał kolejne kroki w tempie nadludzkim, byleby wyrobić się z kupnem prezentów, ozdób i składników na kolację. Wodził wzrokiem po ścianach kamienic i oślepiającym swą bielą śniegu zaległym na dachówkach. Dystyngowani panowie siedzieli przy otwartych jeszcze kawiarenkach i puszczali szary dym z cygar. Kilka pięknych kobiet wystrojonych w futra z lisów i norek, różnego rodzaju mufki i kapelusze, paplało między sobą o najświeższych oraz tych zamierzchłych sprawach. Zwykli fabryczni pracownicy otulali się szczelniej płaszczami, raz po raz pociągając swoimi purpurowymi od mrozu nosami. Stali w niekończących się kolejkach po wizy, wciąż narzekając na niedolę, która ich spotkała. Dzieci jeździły na łyżwach, dorożki przemierzały ulice, a tramwaje hucznie zawiadamiały o swoim odjeździe. Dziesięć lat mijało, odkąd St. Petersburg przestał być stolicą Rosji, a chmara mieszkańców wciąż wyglądała jak wielkie, chaotyczne mrowisko. 

Wraz z mijającymi godzinami, cała ta wrzawa z wolna cichła. Płatki śniegu spotykały się z białą, zalegającą na ulicach powierzchnią. Za grubymi ścianami kamienic mróz miał swoje królestwo. Co kilka chwil, gdzieś między świstem wiatru i tykaniem zegara, dało się słyszeć cichutkie śpiewy kolędników odwiedzających kolejne domy. Goście przyjdą lada moment. 

The Carols of 1928 [chanbaek]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz