Mistrzowie pakowania walizek
Playlist: Jacob Lee - Demons
Byłam mistrzynią w pakowaniu walizek. Wróciłam do mieszkania zaledwie półtorej godziny temu, a już byłam gotowa, by z powrotem je opuścić, tym razem na dłużej niż klikugodzinny dyżur w szpitalu.
Gdyby to zależało ode mnie, każdy świąteczny dzień spędziłabym w szpitalu, biorąc dodatkowe godziny za lekarzy, którzy wyjeżdżali na święta do rodziny, ciesząc się z kilkudniowego urlopu i możliwości oderwania się od pracy. Dla mnie nie istniało coś takiego, jak wolne. Każdy dzień spędzałam na oddziale i nie czułam potrzeby brania wolnego.
Bo po co? Żeby spędzić całkowicie bezproduktywny dzień samotnie w czterech ścianach? Oglądając przez godziny całkowicie odmóżdżające telewizyjne programy? Gówno mnie obchodziło, co słychać u Kardashianów, na Magdę Gessler i jej kuchenne rewolucje reagowałam alergicznym bólem głowy, a puszczane rok w rok filmy zdążyły mi się znudzić zanim skończyłam dziesięć lat.
Wszyscy spędzali święta w rodzinnym gronie. Wszyscy oprócz mnie i chorych w szpitalu. Dlatego moją rodziną stali się pacjenci i to z nim spędzałam wigilię i Boże Narodzenie. Oni mieli opiekę, ja miałam towarzystwo. To był bardzo dobry układ.
Niestety, w tym roku nie wypalił. A odpowiadał za to w całości mój przełożony, który bez skrupułów skazał mnie na beznadziejne święta.
─ Jedź do Milicza. Nie sądzisz, że to trwa za długo?
Tyle miał mi do powiedzenia, kiedy informował mnie o dwutygodniowym urlopie, który wręczył mi niczym prezent świąteczny. Miałam ochotę powiedzieć, że to najgorszy prezent w całym moim życiu, a uwierzcie, w dostawaniu złych prezentów mam ogromne doświadczenie.
─ Nie sądzę. Czy teraz mogę wycofać nie mój wniosek o urlop?
Odpowiedź sprawiła, że wyszłam z gabinetu ordynatora trzaskając drzwiami na cały oddział.
I tak skończyłam pakując walizki.
Ale do Milicza wracać nie zamierzałam, nie po tym, jak własna matka (ta od nietrafionych prezentów) zamknęła mi drzwi przed nosem.
Było takie jedno miejsce. Przez ostatnie lata unikałam go jak ognia. Unikałam nawet myślenia o nim, bo zbyt wiele nieprzyjemnych chwil się z nim wiązało. Kiedyś przyrzekałam sobie, że już nigdy tam nie postawię nogi, ale teraz... Nie chciałam zostawać w Krakowie. Nie zniosłabym patrzenia na te wszystkie uliczne ozdoby z okna, na szczęśliwych ludzi kręcących się po rynku, robiących sobie zdjęcia przy stojącej na nim choince. I najprawdopodobniej łyknęłabym garść jakichś prochów, gdyby kolędnicy zapukali w moje drzwi.
Dlatego górska chata mojego brata wydawała się jedynym miejscem, w którym mogłabym się zaszyć i przeżyć te święta, nie targając się przy tym na swoje życie. I tak się składało, że miałam klucze.
Jeden komplet kluczy, bo drugi się gdzieś zawieruszył w tym całym chaosie, jaki zapanował kilka lat temu. Po... Po śmierci Damiana.
Spojrzałam ostatni raz na moje kompletnie bezduszne mieszkanie. Wcale nie było mi żal wyjeżdżać. W tym miejscu tylko spałam. Nawet nie jadłam, bo lodówka wiecznie świeciła pustkami. Mieszkałam tu ponad trzy lata. Ponad trzy lata i nie zostawiłam tutaj nawet najmniejszej cząstki siebie.
Życie nauczyło mnie nie przywiązywać się. Do osób. Rzeczy. Do niczego.
To się stało moją osobistą tradycją. Nie potrafiłem obchodzić świąt w domu. Było tam dla mnie zbyt gwarno, zbyt radośnie, a ja nie potrafiłem wykrzesać z siebie tej radości, kiedy data układała się w dzień śmierci najlepszego przyjaciela. Próbowałem zostawić bolesne chwile za sobą, ale one ciągle wracały. I to w najbardziej nieodpowiednich momentach.
Święta Bożego Narodzenia powinno się spędzać z rodziną, prawda? A ja od swojej właśnie wtedy uciekałem. Trzeci rok z rzędu przyjeżdżałem do Wałcza na tydzień przed Wigilią, by dwudziestego trzeciego w nocy zebrać ponownie klamoty i wyjechać, nie żegnając się nawet z mamą, bo nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy ze świadomością, że swoim wyjazdem sprawiam jej tak wielki ból. Doskonale to wiedziałem, ale zobaczenie tego w jej oczach... Ujrzenie w nich nadziei na to, że jednak zostanę... To było dla mnie zbyt wiele, bo nie potrafiłem na tę nadzieję odpowiedzieć.
A więc cichaczem, tak żeby nie przyłapała mnie mama, rok w rok uciekałem przed datą, która prześladowała mnie na każdym kroku. Nabijała się ze mnie, gdy patrzyłem na ekran telefon, wyśmiewała, kiedy patrzyłem w kalendarza... Ale najgorzej było, kiedy patrzyłem na rozradowanych ludzi, pełne ozdób ulice, a nawet na choinkę stojącą w salonie w domu rodziców. Bo wystarczyła sekunda, by ozdobione na czerwono drzewko zmieniło się w mojej wyobraźni w szkarłatną plamę, barwiącą nieskazitelny śnieg...
─ Michaś, napijesz się herbaty?
Odetchnąłem głęboko, kiedy głos mamy oderwał moje myśli od... tamtego zdarzenia. To się znowu działo. I ilekroć próbowałem z tym walczyć, zawsze ponosiłem klęskę.
─ Nie, mamuś. Pójdę na górę ─ się spakować. Nie miałem serca kończyć przy niej tego zdania. W jej oczach już i tak czaiła się obawa, ta sama co rok temu i dwa lata wcześniej również. Próbowała sobie wmówić, że tym razem zostanę, ale w głębi duszy chyba wiedziała, że tak nie będzie. Miałem wrażenie, że mama doskonale mnie rozumie i, mimo bólu, jaki jej to sprawia, pozwala mi cierpieć w samotności.
─ Zejdź później, dobrze? Tata koniecznie chce spróbować makowca, bo mówi, że nęci go od samego rana.
Skinąłem z uśmiechem głową, dobrze wiedząc, że tatę może i nęci ciasto, ale to też idealny pretekst, żeby spędzić takie bardzo mikroskopijne święta razem. Zanim mnie stąd wywieje. Opuszczanie kochającej rodziny wcale nie było takie łatwe, prawdopodobnie nie zdobyłbym się na to za dnia i przy pełnej ekipie pożegnawczej.
Pakowanie nie zajęło mi długo. Brałem tylko jeden, turystyczny plecak. Spać miałem gdzie, jedzenie kupię po drodze, a cała nie miała znaczenia. Komórkę i tak zawsze zostawiałem wyłączoną w schowku w samochodzie. Z dwóch powodów. Pierwszym była data, która mnie prześladowała. A drugim była mama, która robiła dokładnie to samo. Z roku na rok w skrzynce odbiorczej było coraz mniej wiadomości i nie pomogło tłumaczenie, że nie korzystam z telefonu, bo mama uparła się, że będzie do mnie piać tak czy siak, bo wtedy czuje, że nie opuściłem jej tak całkiem...
Tak okropnie ją raniłem. Ale inaczej nie mogłem.
Góry miały w sobie tę moc, że niezmiennie zapierały dech w piersiach i odciągały wszystko, co złe. Nie liczyły się rzeczy trywialne, wspomnienia nie miały wstępu do umysłu, który nieustannie musi uważać, by przetrwać.
Byłem głupi i ryzykowałem zbyt wiele, ale nie było już nikogo, kto mógłby mnie powstrzymać.
Kochani!
Składam Wam najszczersze życzenia, prosto z serducha! Chcę Wam życzyć uśmiechu na ustach, żebyście spełniali marzenia i nigdy się nie poddawali!
Miłości i życzliwości też Wam życzę!
I dobrego jedzenia!
Wesołych Świąt! ❤🌲
CZYTASZ
The Greatest Snowman // CHRISTMAS SHORT STORY
Teen FictionSabina szuka swojej samotni. Michał podąża do tej, którą już zna. Całkiem przypadkiem spotykają się w miejscu, które dla obojga znaczy więcej, niż chcieliby przyznać. Krótka świąteczna opowieść, luźno powiązana z Serca Dekalogiem, o najwspanialszym...