Często, gdy wydaje się nam, że kogoś znamy, okazuje się, że wcale tak nie jest.
Nie zawsze jednak jesteśmy w stanie obiektywnie ocenić sytuację. Nie zatrzymujemy się i nie próbujemy zastanowić się nad błahymi, wydawać by się mogło przesłankami. Szkoda, bo może gdybyśmy poświęcili chwilę swoim myślom i słowom innych ludzi, uniknęlibyśmy wielu rozczarowań? Może inaczej potoczyłoby się nasze życie? Może...
Zapraszam Was na kolejny rozdział i pamiętajcie, czasem trzeba szerzej otworzyć oczy, żeby dojrzeć to, co jest ukryte między wierszami...
:***
(Zaktualizowałam także poprzedni rozdział, jeśli ktoś ostatnio nie zaglądał, to lepiej do niego powrócić i doczytać)
Minęły dwa lata.
– Twoje zdrowie Elle! – Rzucam puszkę piwa, którą łapie w locie.
– Dzięki Mark. Jak udało ci się załatwić? Przykleiłeś sobie siwą brodę i wszedłeś do sklepu pani Donovan, mówiąc „ho, ho, ho"? – Parska śmiechem. – Ona lubi takie klimaty.
– Mam inne sposoby – mówię tajemniczo. – I mam jeszcze to. – Wyciągam z kieszeni małą saszetkę. – Szesnaste urodziny to nie byle co, Elle.
– Co to jest?
– Magiczny pyłek wróżek. Dzięki niemu możesz zmienić się z kopciuszka w królewnę. Chociaż na jedną noc. – Ruszam woreczkiem przed jej oczami jak hipnotyzer.
A także szybko schudnąć i w końcu poczuć, że żyjesz. Możesz się też uzależnić, stracić przyjaciół, kondycję, marzenia. Dodaję. – Oczywiście w myślach. A i żeby nie było, przestałem wierzyć we wróżki, odkąd znalazłem wszystkie swoje mleczaki w szafce Jardina. A totalnym absurdem jest to, że jeszcze mi za nie płacił. Mój brat jest totalnym idiotą.
– Nie czuję się jak kopciuszek. Skąd ci to przyszło do głowy? – Patrzy na mnie jak nasza nudna nauczycielka od matematyki.
– Chcesz czy nie? – Zaczynam tracić cierpliwość.
– Oczywiście, że nie! Co się z tobą dzieje? – Wstaje szybciej niż to konieczne i otrzepuje spodnie. – Dajesz mi na urodziny jakieś prochy?!
– Nie jakieś, tylko najlepsze. – Czuję się urażony.
Odkąd zacząłem przyjaźnić się z Joshem, moje życie nabrało barw. Przekonałem się, że w powiedzeniu „nie oceniaj książki po okładce" jest sporo prawdy. Od czasu, gdy jesteśmy przyjaciółmi, nie jestem już grubasem. Jestem grubasem, z którym można się fajnie zabawić. A cotygodniowe kieszonkowe, które dostaję od rodziców na przyjemności, wykorzystuję zgodnie z przeznaczeniem.
Oglądamy się za siebie, Jardin biegnie w naszą stronę i wykrzykuje słowa, których nie rozumiem. Elle patrzy na mnie przygaszonym wzrokiem.
– Dostałem się! New Molton! – Jardin bierze Elle w ramiona i obraca dookoła własnej osi. – Sorry dzieciaku, impuls. – Szczerzy się i odstawia ją na ziemię. – Wyjeżdżam za dwa miesiące! Uniwerek!
– Ale czad! – Nie ukrywam entuzjazmu.
Nie będzie widział Elle przez dwa lata. Mam minimum dwa lata, żeby wyrzeźbić ten kawałek drewna. Jak dobrze pójdzie, skończę bez żadnej drzazgi w palcach. To wszystko z miłości do sztuki. Upewniam się, sprawdzając w telefonie datę. To urodziny Elle, a to ja dostałem prezent. Daję jej sygnały wzrokowe, żeby się ogarnęła i wykrzesała z siebie odrobinę radości. No i cicho sza o proszku w mojej kieszeni. Nie wiem jak wzrokiem pokazać śniętą rybę, ale chyba mi się udaje, bo Elle po prostu odchodzi. A przede wszystkim milczy.
Idzie szybkim krokiem w stronę swojego domu, tak jakby czekało tam na nią coś miłego. Ruszamy za nią. Jardin patrzy na mnie i bezgłośnie mówi: Co jest?. W odpowiedzi wzruszam jedynie ramionami.
– Powodzenia na studiach. – Elle uśmiecha się niepewnie, przeskakując wzrokiem między mną a moim bratem i zaczyna mocować się z furtką.
– Pomogę ci. – Jardin otwiera ją z kopa. Tu nikogo nie dziwią takie zagrywki. Elle korzysta z okazji i znika w ogrodzie. – Poczekaj dzieciaku! – Biegnie za nią, ruchem głowy nakazuje mi zostać.
Stoję za ogrodzeniem, na tyle blisko by słyszeć ich rozmowę i modlę się, żeby Elle milczała. Niczym przyczajony tygrys obserwuję sytuację zza krzaka. Standardowo. Stoją na spróchniałej werandzie z bujaną, zardzewiałą ławką. Pijackie łoże jej ojca. Elle podnosi z wycieraczki pakunek i obraca go w dłoniach.
– Wszystko w porządku? – Mój brat trzyma ręce na jej ramionach i zmusza do spojrzenia w twarz. Już po mnie, Elle nie potrafi kłamać. Widzę, że drży jej broda. Zły znak. Na mnie już czas.
– Jardin chodź na obiad. Mama już pewnie na nas czeka. – Wkraczam do ogrodu.
– Poczekaj, rozmawiam. – Rzuca mi mordercze spojrzenie, a ja czuję, że tracę grunt pod nogami, tracę Elle. Nachalnie wkraczam w ich przestrzeń.
– Elle, uśmiechnij się. – Trącam ją w ramię, a sztuczny uśmiech pojawia się na jej twarzy. Grzeczna dziewczynka.
– Dobra chłopaki, na razie.
Rzuca przelotne spojrzenie w stronę mojego brata, ale on nie jest dobry w niewerbalnych znakach. Ja wręcz przeciwnie. Wiem, że można mówić nie tylko ustami. Słowa są w nas, w naszych gestach, spojrzeniu.
Rodzi się we mnie uzasadniony niepokój i już wiem, że Elle nie do końca opanowała sztukę milczenia.
CZYTASZ
MONDAY
General FictionElle to dziewczyna, której obiecano słońce. Niemal miała je w garści, ale zanim uśmiech zdążył pojawić się na jej twarzy, nagle zgasło. Nie poddała się jednak, po omacku szukała przebłysku, jednego, ciepłego promyka nadziei. Dostała go, ale zanim zd...