Rozdział VII

3 0 0
                                    


  Otwieram oczy i nie wiem czy jest noc, czy dzień.
Jaki w ogóle jest dzień tygodnia?
Sobota, a może już niedziela?
Znowu mam swoją jazdę.
Po pokoju niesie się szum Pożeracza, a ja w dresie leżę na łóżku.
Zastanawiam się, czy chce mi się jeszcze spać.
Właściwie to nic mi się nie chce.
Czuję pustkę i beznadzieję.
Naciągam kołdrę na głowę i znikam.
O jakby to było fajnie, tak zniknąć.
Naturalnie nie zmienia się nic, łącznie z bólem jaki czuję.
Wczoraj dostałam wiadomość od Asamiego.
Był chory, dlatego nie przyszedł.
Pewnie umierał, skoro nie był w stanie nawet napisać smsa.
Kolejny idiota.
>Może to i lepiej. Niepotrzebni mi znajomi. Właściwie po co mamy się spotykać?<
Nawet nie czekałam na jego odpowiedz. Wylogowałam się.
Nie chce mi się już wchodzić na ten portal.
Może pójdę nad morze.
Tylko najpierw muszę ustalić, jaki dziś dzień.

Idę leśną, piaszczystą ścieżką i już wiem, że to był błąd.
Ten cały spacer. To miejsce jest naznaczone obecnością Intruza.
Niemal go widzę. Jak to się stało, że pozwoliłam mu podejść tak blisko?
Jest w nim coś takiego, że człowiek czuje się swobodnie.
Wzdycham nad swoją głupotą. Słońce świeci trochę za mocno.
Nie lubię upałów.
Jestem dzieckiem zimy. Uśmiecham się.
Tak, dobrze czuję się, kiedy wszystko w około jest martwe.
Niepotrzebnie wyszłam z domu.
Jednak wracam niespiesznym krokiem. Po co mam się niby spieszyć?
Kiedy wchodzę do domu już wiem, jak bardzo się mylę.
Z kuchni wychyla się głowa Programistki.
Ubrała się w bladoróżową sukienkę i buty na płaskiej podeszwie.
Czuję zapowiedz kłopotów.
Ona nigdy nie rusza się z domu bez szpilek.
- Jeszcze niegotowa? - Pyta sucho.
Gotowa? Gotowa na co? Nerwowo przeszukuję pamięć.
Matka tymczasem bierze się pod boki i mruży oczy.
- Alicjo, co się z tobą dzieje? Może zadzwonię do Doroty i..
- Nie potrzebuję terapii. - Protestuję gwałtownie.
- Myślałam, że już jest lepiej. Nowa szkoła dała ci nową szansę...
- Nic się nie dzieje. - Oznajmiam lodowato.- Po prostu mi przypomnij.
- Mamy doroczny piknik dla podopiecznych Instytutu.- Powiedziała, jakby to było oczywiste.
- A co ja mam z tym wspólnego?- Zmarszczyłam brwi.
- Idziesz ze mną oczywiście.
No tak. Oczywiście.

Dawno temu odkryłam, że buntowanie się przeciw Programistce nie daje żadnych efektów.
Potrafiła przetrzymać wszystko.
Mój bunt zatem zawsze wracał i kopał mnie w tyłek.
Zaciskam zęby i nerwowo przygładzam swoją idiotyczną sukienkę.
Ma chabrowy odcień.
Jest obrzydliwie słodka i dziewczęca.
Moje buty pasują do torebki. Czy może spotkać mnie jeszcze coś gorszego?
Słuchajcie! Okazuje się, że tak.
Wśród masy ludzi zgromadzonych na snobistycznym trawniku, widzę Kostucha.
Znowu ubrany w ciemne ciuchy. Wygląda jakby dawno nie miał styczności ze słońcem.
Może jest wampirem? Przynajmniej byłoby ciekawiej.
Ale nie, to po prostu kolejny popapraniec.
Moje palce zaciskają się na ohydnie ekologicznym, kubku jednorazowym.
Programistka zniknęła w grupie nadętych profesorów.
A ja stoję, jak kołek, wśród tej obcej masy.
I fakt, że są obcy zupełnie mi nie przeszkadza.
Ot, po prostu nieinteresujący mnie tłum.
Większość mnie nawet nie zauważy, a reszta zapomni po kilku godzinach.
Najlepiej usiąść gdzieś i  to przeczekać.
Upijam łyk chłodnego soku i jeszcze raz rzucam spojrzeniem w stronę Kostucha.
Ma opuszczoną głowę, właśnie rusza w kierunku wyjścia.
Co on mnie właściwie obchodzi?
Ciekawe, co na tę jego ucieczkę powiedzą rodzice.
Nie zastanawiam się długo. Ruszam w jego stronę.
Mam kilka godzin do zabicia.
- Już zwiewasz?- Pytam, przecinając mu drogę. - Słabo.
Unosi głowę i patrzy na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.
W jego stalowych oczach wyraźnie widzę lęk. Zbyt późno go ukrył.
Teraz ma puste spojrzenie. Ale ja już wiem.
On jest taki jak ja.
Właściwie to ten etap mam już za sobą, ale nadal wiem jak to jest.
Ja przynajmniej już nie boję się wychodzić z domu, a ludzie...
Są mi zwyczajnie obojętni. Nie dostrzegam w nich zagrożenia.
Ignoruje ich i trzymam na dystans.
Było dobrze, dopóki nie pojawił się Intruz.
Myślenie o nim irytuje mnie.
- Co tu robisz?- Pyta tym swoim zardzewiałym głosem.
- Marnuję kilka godzin swojego życia. - Wzruszam ramionami. - Chcesz coś zjeść?
Patrzy na mnie podejrzliwie.
Zupełnie się tym nie przejmuję . Jest tak samo popaprany jak ja.
Czemu mam się nim przejmować?
Wskazuję głową w kierunku długich stołów, pokrytych białymi obrusami.
Krzątają się wokół nich pingwiny z tacami i talerzami.
Eleganckie żarcie. Wzdycham ciężko. Większość nie nadaje się do niczego.
Ale za to desery... Poezja.
- Na co masz ochotę?- Pytam, wskazując kelnerowi dwa, smakowicie wyglądające ciacha.
- Żeby stąd zwiać. - Mówi, stojąc zgarbiony, z opuszczoną głową.
Biorę drugą taką samą porcję.
- No to chodź. - Mówię i idę w stronę wyjścia.
Niedaleko jest mały park i ławki.  

Labirynt Rzeczywistości - AlicjaWhere stories live. Discover now