Rozdział IV ❝Gdzie nie spojrzę - wszędzie ty❞

1.1K 134 30
                                    

Ten poniedziałek zaczął się dla Henryka wyjątkowo boleśnie.

Od braku waniliowego mleka sojowego w lodówce, przez wywrócenie się na Rudego w drodze do szkoły, po pierwszą lekcję tego dnia – oczywiście – matematykę. Chłopak nie próbował nawet nastawiać się pozytywnie, choć Roch zachęcał go do tego od początku roku szkolnego, bo nawet mat-fizy nie przepadały za spotkaniem z królową nauk podczas pierwszej lekcji. W dodatku w poniedziałek.

Jak można się było spodziewać, Henryk wpadł do sali spóźniony – a niech was, ludzie zapominający kart! – i, przepraszając nauczycielkę, zajął swoje miejsce z tyłu sali. Następnie wydobył z plecaka wszystkie potrzebne rzeczy – konkretnie zeszyt i pióro z granatowym atramentem – po czym postarał się skupić na tej całej matematycznej terminologii, która, mimo jego ogromnych wysiłków, nie miała ochoty się z nim zbratać. Dodatkowo, Zbigniew nie mógł mu na razie pomóc w zrozumieniu funkcji wymiernej, ponieważ klasy uczące się matematyki rozszerzonej rozpoczęły nowy rok szkolny od powtórki funkcji kwadratowej. Biol-chemy natomiast, z powodu krótkiej nieobecności ich nauczyciela, pracowały na razie nad wielomianami, więc Roch nie wiedział jeszcze nawet, czym dokładnie jest hiperbola.

Lekcja powoli zbliżała się ku końcowi. Henryk westchnął, przepisując do zeszytu kolejny wzór. Narysował bardzo dokładny układ współrzędnych, po czym przerwał pracę, oczekując, że na tablicy za chwilę pojawi się wykres.

– Czy ktoś chciałby rozwiązać następne zadanie? – spytała nauczycielka, rzucając okiem na klasę. Nikt nie pałał specjalną chęcią, więc w końcu kobieta musiała sama wyznaczyć odpowiednią osobę, co zawsze przypominało co najmniej skazanie kogoś na dziesięć lat łagru. – Chodź, Heniu.

Chłopak podniósł się z miejsca i powoli – bardzo powoli – zbliżył się do tablicy. Czuł na swoich plecach wzrok pozostałych uczniów, równocześnie mu współczujących i cieszących się, że tym razem to nie ich dosięgnęła ta kara boska. Gdy schwycił marker w dwa palce i właśnie miał zacząć obliczać wartości dla konkretnych argumentów, zadzwonił dzwonek. Nie trudził się ukryciem ulgi, która wymalowała mu się na twarzy. Uśmiechnął się w stronę nauczycielki, ukazując cały rząd błękitnych ligatur, i szybko uciekł do swojej ławki. Spakował przybory i wyszedł z klasy.

Natychmiast skierował się na drugie piętro, gdzie jego grupa miała angielski. Gdy tylko pokonał schody – co w porannym ścisku nawet dla takiego chudzielca jak Henryk nie było łatwe – przysiadł na podłodze przy drzwiach na aulę, oparł się o kaloryfer i wydobył z plecaka „Wiersze wybrane" Adama Asnyka. Z kieszeni koszuli wyjął malutki ołówek z Ikei i bezwiednie włożył go sobie za ucho. Otworzył książkę na odpowiedniej stronie i zagłębił się w tekście. W pewnym momencie zapisał coś na marginesie, po czym delikatnie przygryzł ołówek.

– To aż nieprawdopodobne, że zawsze znajduję cię dokładnie w takiej samej pozycji.

– Cześć, Rudy – odpowiedział Henryk, nie podnosząc głowy znad książki.

– Wiesz, że raczej nie przykładam wagi do konwenansów, etykiety i tego całego sawłwirełu...

– To nazywa się savoir-vivre.

– Ale – kontynuował Zbigniew – wolałabym żebyś na mnie patrzył, gdy do ciebie mówię, bo z boku to pewnie wygląda tak, jakbym gadał do siebie. Na głos. Nie muszą uważać mnie za dziwniejszego niż jestem.

– Wtedy gadałbyś ze mną. To chyba wpłynęłoby jeszcze gorzej na twoją reputację.

– Przystopuj, od obrażania ciebie jestem tu ja, a w tym momencie nie chciałem tego zrobić.

Henryk schował książkę do plecaka i uniósł oczy na przyjaciela.

– Kiedy macie sprawdzian z geografii?

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Jul 15, 2019 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Miłość jest ślepa jak human na fizyce ✒Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz