- Nie bój się. Nie jesteśmy tym za którego nas uważasz. – Wysoki szatyn, który pojawił się przed Barną praktycznie znikąd, uśmiechnął się do niej czule. Na całym ciele miał złote znamiona które znalazły się tam po zapieczętowaniu Sarcenów. – Nazywamy się Otomon, ciebie zaś zwą Barną, czyż nie?
- Tak, to ja... Ale jak to się stało że ty... Żyjesz? – Kobieta klęczała na ziemi powalona przez ból w piersi. Blada i ciężko oddychająca ostatkiem sił uniosła wzrok na mężczyznę, który podał jej pomocną dłoń.
- Jesteśmy teraz w twoim umyśle. Każdy z nas tak robi. Kres również jest tutaj.
- Kres? To znaczy że wybieracie swoich reprezentantów? Teraz?
- Jak już wspomnieliśmy... Wiemy, za późno zorientowaliśmy się z zagrożenia. To tylko nasza wina. Jednak za niedługo będzie festyn w Romberien, na pewno szybko się odnajdziecie.
- Ale kogo mam szukać? Jak się znajdziemy pośród tłumu?
- Dla tego dostaliście znamiona. Ty masz swoje tutaj. – Wskazał na jej obojczyk. W tym miejscu Barna miała żółty znak przypominający liść dębu. Jeszcze przed chwilą było tam nagie ciało. – Szukajcie innych z takimi wzorami. Na pewno je zauważycie. – Powiedział i zniknął w łagodnym, słonecznym blasku. Mezuinka została sama. Jej serce, które jeszcze przed chwilą chciało wylecieć z jej piersi, teraz spokojnie wybijało swój rytm. Błogi spokój, który pozostał po Otomonie towarzyszył jej dopóki nie przyszedł Ramon
- Więc ty też... – Wyszeptał, gdy tylko zobaczył jej znamię. Obrócił się do niej plecami i zrzucił z ramion białą koszulę. Na jego brunatnym futrze znajdował się czerwone pasy iukładające się we wzór płomienia.
- Musimy znaleźć innych... Jeśli nie zdążymy to, kto wie, co mogą zrobić Sarceni.Lunę przeszedł dreszcz. Surowy krajobraz który widziała w drodze do Romberien smucił ją w pewien sposób, mimo iż ziemie, nad którymi przelatywała, zawsze takie były. Jeszcze rano leżała wtulona w Lunario nie wiedząc że razem z nim będzie musiała polecieć do Ludzkiej Stolicy, z wezwania Jaskółki. Nawet jeśli nie było po niej tego widać, naprawdę była szczęśliwa, ponieważ prawie nigdy nie wylatywali za granicę Szarego Boru. Jej brat również się cieszył. Z uśmiechem na ustach łapał ciepłe podmuchy wiatru i lekko szybował na nich. Był trochę wolniejszy od bliźniaczki mimo wszystko jednak trzymał się blisko popisując się przed przelatującymi nieopodal ptakami
- Jak myślisz – zaczął – co kierowało Meykire gdy zdecydowała się wybrać nas oboje?
- Co nią kierowało? Nic nie kieruje boginią Meykire! – Zaśmiał się – Ona jest jak ten wiatr. Nie obchodzi ją co powiedzą inni, po prostu wieje... Czy jakoś tak. – Spojrzała na swoją prawą łapę, gdzie była połowa niebieskiej chmury. Drugą miał Lunario. To był pierwszy taki przypadek w historii kiedy to któryś z bogów, w czasie kryzysu, wybrał dwóch Wybrańców, zamiast jednego. Oboje byli zaskoczeni kiedy poprzedniego wieczoru Meykire osobiście ich odwiedziła i powiedziała że chce by byli jej rękoma.
- Sądzisz że to dlatego że jesteśmy bliźniakami? – Spytała nagle po dłuższej przerwie. Lunario wzruszył ramionami. Reszta ich podróży minęła w całkowitej ciszy. Dopiero gdy zaczynało robić się ciemno i było widać oddalone światełka Romberien, Winolfka krzyknęła:
- Jest, widzę go!
Miasto wyglądało, jakby nad nim unosiły się stada świetlików. Wszystkie, jakby wabione przez tarczę na Wieży Zegarowej w centrum miasta, tańczyły i migotały wokół niej. Rodzeństwo po raz pierwszy widziało ten spektakl, zachwycając się każdym lekkim ruchem światełek. Muzyka dotarła do ich uszu, gdy byli już parę metrów od głównej bramy. Mrowie ludzi przekraczało północną bramę, wnosząc ze sobą rękodzieła, ciasta i inne produkty przeznaczone do sprzedaży na rynku. Festyn wiosenny rozpoczął się na dobre. Lunario wziął głęboki oddech, po czym rozejrzał się wokoło. Kamienice przy ulicy zostały udekorowane łańcuchami z papieru i wielokolorowymi chustami wypełniając przestrzeń ciepłą, rodzinną atmosferą.
- Patrz tam! – Wykrzyknął nagle, wskazując na jeden z kramów, przy którym siedział siwy staruszek.
- Co? Ej, czekaj! – Łuną popędziła za bratem powstrzymując się od lotu. Dogoniła go gdy zachwycony przyglądał się małym owalnym pudełeczkom, skrzących się w kolorach tęczy. Gdy otworzył jedno, zaskoczony zobaczył siebie.
- Cóż to za magia? Jak to możliwe że jestem w tym małym czymś, Panie?
- Na południu nazywamy to zwierciadłami. Mogą odbijać obraz o wiele ostrzejszy od tafli wody. – Odpowiedział starzec. Lunario jeszcze przez chwilę wpatrywał się w swoje odbicie, palcami przeczesując włosy do tyłu.
- Praktyczne urządzenia, te całe zwierciadła... Luna! Powiedz proszę że Sigaj dał nam jakąś wyprawkę, błagam! – Winolfka westchnęła, widząc szczenięcy wzrok brata. W końcu zapłaciła za tą pamiątkę i ciągnąc go, wpatrzonego w swój obraz, za ucho poszła dalej. Nie musieli długo wędrować by znaleźć się obok kwatery głównej Jaskółki. Była ona położona na końcu uliczki prowadzącej na rynek, w bloku z czerwonych cegieł. On również był udekorowany wiosennym kolorami i kwiatami, jak każdy inny budynek. Gdy weszli do środka, uderzyło w nich duszne powietrze oraz szybkie tempo dyktowane przez mniej, lub bardziej lubianych Egzekutorów. Wśród nich Luna zauważyła Flamel śmiejącą się z jakiegoś białowłosego mężczyzny, przy wrogo patrzącej brunetce z warkoczami.
- Państwo ze Skrzydłych Gór, nieprawdaż? – Spytał pobliski Egzekutor, który akurat na nich czekał. – Proszę za mną, wszyscy już czekają.
Zaprowadził ich do dużego pokoju konferencyjnego utrzymanego w ciemnych barwach świerkowego drewna. Na samym środku stał stół, przy którym siedzieli przedstawiciele innych ras. Po ich prawej stronie siedział szarofutry Humbit, który patrzył na nich przestraszonymi, czerwonymi oczyma. Był to Klivis, gubernator Remmeli. Po lewej mieli dorodną kobietę ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Długie, granatowe włosy spływały po jej ramionach falami, a grzywka zasłaniała jej lewe oko. Memra, Carnerena, władczyni Bereber. Obok niej zaś niezgrabnie siedział młody mężczyzna, kompletne jej przeciwieństwo. Ciemna karnacja kontrastowała z jego karmelowymi włosami w nieładzie. Wpatrywał się w Lunę piwnymi oczami, posyłając jej figlarskie uśmieszki. Winolfka nie zwracała na niego uwagi, w odróżnieniu od jej brata, który wyglądał jakby chciał zaraz skoczyć do jego gardła. Nie obchodziłoby go że jest to nadzorca Latających Wysp Otomona - Pirlen. Ostatnia osoba siedząca przy stole, była człowiekiem, generałem Egzekutorów. Jegomość siedział w zbroi przeczesując całą salę swoim surowym wzrokiem, oceniając przybyłych.
- Zatem wszyscy już są. Musimy zacząć przygotowania do obrony jeśli Tropiciele i Egzekutorzy, podążający za złodziejami, zawiodą.
- Złodziejami? Czyli sprawca tych zbrodni nie działał sam? - Spytała reprezentantka Carneren. Starzec pokręcił głową.
- Więc i-ile i-i-ich był-ło? - Zająkał się Humbit.
- A czy to ważne, Klivisie? Uciekli razem w stronę Klismont, a teraz zapewne są w połowie drogi do Pustki. Trzeba natychmiast podjąć jakieś działania, inaczej czeka nas kolejna wojna domowa. - Mężczyzna popatrzył na rodzeństwo Winolfów ze smutkiem w oczach.
- Czy Starszyzny są gotowe na poświęcenie? Jesteście pierwszą linią obrony, na pewno poniesienie straty...
- Oczywiście, chcemy tylko prosić o opiekę nad młodymi. - Zaczęła Luna.
- Reszta stanie w obronie Harenderem, nawet najstarsi. - Dokończył Lunario.
- Dobrze, zaopiekują się nimi Humbici, którzy będą prowadzić centrum opieki w dolinie pod Remmeli. Czy Mezuini będą w stanie dotrzeć do Skrzydłych Gór jak najszybciej? Nie możemy zostawić Winolfów bez wsparcia.
- Jasne, nie ma problemu. - Odparł Pirlen, uśmiechając się nadal do Winolfki.
- A co z nami? Nadal nie znalazłeś dla nas zajęcia, oprócz naszych Tropicieli. - Odezwała się Memra. Dziwna cisza nastała po jej słowach, jakby wszyscy musieli przetrawić jej pytanie. Kobieta westchnęła i wstała od stołu. - Rozumiem, nie ma dla nas miejsca w tej operacji, zresztą nigdy nie było. - Klivis zatrząsł się mocniej, słysząc zdenerwowanie w jej głosie. Nikt się nie odezwał nawet, gdy Carnerena wychodziła z pomieszczenia. - Kiedy w końcu zrozumiecie że nie jesteśmy wrogami? - Zapytała i trzasnęła drzwiami.
- Tak więc... - Próbował dokończyć starzec, jednak przerwał mu Klivis.
- Naprawdę chcesz odepchnąć Ca-ca-carnereny na u-ubocze? Czemu?
- Naprawdę było mi ciężko podjąć tą decyzje, jednak nie chcę by historia się powtórzyła. Carnereny nadal są niebezpieczne nawet jeśli Memra tego nie widzi.
- Traktując ich tak, nigdy się nie zmienią... - Jęknął Pirlen. Głównodowodzący mruknął cicho.
- Chyba macie rację... Pomówię z Memrą. Może nie będzie jeszcze za późno. A na razie życzę wam miłego pobytu w Romberien. Koniec spotkania.
CZYTASZ
W obawie przed światłem
FantasyHarenderem - Kraina pięciu pokojowo nastawionych do siebie ras, rozkwita po wyniszczającej wojnie domowej. Jej mieszkańcy, zahartowani przez dyktaturę okrutnego, Sarceńskiego cesarza, na nowo zaczęli odkrywać świat i otwierać się przed sobą. 4000 la...