Rozdział IV

490 26 3
                                    


- Jane, żyjesz? – upewnia się Toni, machając swoją dłonią przed moimi gałkami ocznymi.

- Ehm, tak, tak – wydukałam, zbierając swoje rzeczy, po czym dodałam – Muszę iść.

- Jak to? Dopiero co przełamaliśmy pierwsze lody. – Po raz pierwszy odezwał się Fangs.

- Przyjaciele nie są tacy dobrzy, za jakich ich masz. – Kolejne uderzenie z jego strony, by próbować wpoić mi tą jakże ważną sentencję.

Przyjaciele doprowadzają do naszej zguby, śmierci.

Nie dbają o nas.

Dla nich liczy się tylko zysk, jaki mogą osiągnąć poprzez przyjaźń.

- Więc, jacy są przyjaciele? – pyta się z zadziornym uśmiechem, szykując się na kolejny cios

- Muszę iść – ponawiam swoje słowa, przypominając sobie dlaczego w końcu zaczęłam chodzić jak w szwajcarskim zegarku.

Wstałam, nie dbając o to, czy dokończyłam swojego Shake'a czy nie. Po raz ostatni spojrzałam na towarzystwo, wyszukując w nich niecnych zamiarów.

Przyjaźń nie jest bezinteresowna.

Ktoś uczyni krok w twoją stronę, by ci pomóc, a w zamian oczekuje czegoś o wiele ważniejszego.

Przyjaciele wykorzystują drugą osobę.

- Przecież Jug nie przyszedł, a on chciałby z tobą porozmawiać – protestuje Topaz, przytrzymując mnie za nadgarstek bym nie potrafiła odejść.

Zrzuciłam jej dłoń, napinając mięśnie żuchwy.

Neonowe światła, które pewnie dla wielu osób zdawałyby się być czymś przyjaznym, w tej chwili były dla mnie jedynie otchłanią piekła.

Starałam się nie załamać przed nimi, by nie pokazać im mojej słabej strony.

Po raz kolejny duszę w sobie emocje, którymi od lat zaczynam się dławić.

- Myślisz, że nie wiem, kiedy ktoś kłamie? – zadałam pytanie, a przez moje ciarki przeszły dreszcze.

Pragnę wykopać sobie grób, by ułożyć się w nim, zasnąć i nigdy nie obudzić.

Czuję wstręt do samej siebie, bowiem zdaję sobie sprawę, że w owej chwili w niczym nie różnię się od tamtego mężczyzny, który uwielbiał wypowiadać tą sentencję.

Od osoby, która na papierach była, jest i nadal będzie moim biologicznym ojcem. Ja, za żadnego skarby świata nie potrafię tego zmienić.

- Przepraszam – rzuciłam na odchodnym. Mój chód, wydawał się być biegiem, a serce waliło jak młotem, bowiem w mojej głowie słyszałam kroki, które przybliżały się do mojego pokoju.

Jednakże ja nie byłam w moim pokoju.

A kroki, które tak dobrze znam, nie mogą już istnieć.

Tak samo, jak ta osoba, którą z ulgą żegnałam w swoim duchu.

Pogrzeb, który był moim jednym z radosnych doświadczeń.

Mój horror przepadł w reali.

Opuściłam lokal Pop'a, rzucając krótkie „Dowidzenia".

Słońce już dawno zaszło, a otoczenie oświetlał nieboskłon, wspomagany sztucznym światłem lamp. Po ulicy przemieszczało się mniej pojazdów, jak za dnia, a i tak ich liczba nie była minimalna.

River Runs South || Jughead JonesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz