Rozdział 14 "W szklanym labiryncie nienawiści"

42 4 0
                                    

22 marca 1940r.

                        Wreszcie nadszedł ten czas, gdy blade zimowe słońce zaczynało powoli ogrzewać masywne zaspy oraz oblodzone ulice. Odwilż przyszła naprawdę późno, jednak nikt nie narzekał, kiedy wreszcie bez problemu można było dostrzec nierówny bruk warszawskich ulic. Po za tym ciepłe promienie oraz moje delikatne podmuchy zwiastowały również kolejne święta.

                        Urszulka snuła się po domu, próbując znaleźć jakieś sensowne zajęcie. Przekładała z miejsca na miejsce różne rzeczy poczynając od pustych wazonów, a kończąc na zwykłych łyżkach. Pani Danuta wyszła z mieszkania jakąś godzinę temu, aby porozmawiać z matką Adama o jej postępach w nauce i musiała przyznać, że gdzieś w głębi bała się powrotu rodzicielki. Ale nie do końca wiedziała czy bardziej napawała ją strachem myśl o przyjacielskich, tajnych wyprawach po drewno, czy może widok leżącego bez życia Borsuka, który niefortunnie zakotwiczył się na skraju jej umysłu.

                        Z zamyślenia wyrwały ją dziwne odgłosy, dochodzące prosto z ulicy, więc nie wiele myśląc, wbiegła do pokoju z takich impetem, że drzwi z hukiem uderzyły o ścianę. Przestraszona Pestka, aż podskoczyła na łóżku, po czym pospiesznie wepchnęła coś w szparę między ścianą, a małą szafką.

                        – Ula! – skarciła ją, biorąc oddech przepełniony ulgą.

                        Dziewczynka jednak nie przejęła się ostrym tonem siostry i zwinnie wskoczyła na parapet okna. To co od razu przykuło jej uwagę była spora grupka osób, hardym krokiem podążająca w dół Miodowej. Mocnym podmuchem uniosłem ich słowa ponad warszawskie dachy.

                        – Precz z Żydami! – skandowali zgodnie.

                        Na czele tłumu jechał chłopak na oko miał może siedemnaście lat, jedną ręką trzymał kurczowo kierownice roweru, a drugą wymachiwał na lewo i prawo, krzycząc jakieś polecenia, które w takim zgiełku nie potrafiły przebić się przez wrzask zebranych. Nagle jeden z nich wybiegł po za szereg, zamachnął się i cisnął kamieniem wprost w witrynę szewca. 

                     Szkło posypało się z głośnym brzdękiem na nie do końca odkryty przez śnieg chodnik. Zdezorientowany właściciel – Pan Szlechter wyszedł na zewnątrz, patrząc na wyrządzone szkody. Oczywiście jak na zawołanie kilku protestujących (zwykłych dzieciaków, bo ich wiek nie przekraczał tych nastu lat) podbiegło do niego. Wysoki chudzielec o jasnych włosach popchnął mężczyznę. Chrzęst szkła wydobył się spod ich butów, gdy drugi z nich – piegowaty rudzielec, pociągnął właściciela za czarną jak heban brodę. Rechot tej niewielkiej grupki przebił się, gdy tłum powoli zaczynał się oddalać, zostawiając po sobie kolejne to skrawki szkła oraz zbite witryny. 

                      Ula odwróciła wzrok, gdy kawał kija zderzył się z plecami mężczyzny z taką siłą, aż poszkodowany upadł na usłany ostrymi elementami chodnik. Nawet nie zauważyła kiedy do obserwowania tego widowiska dołączyła również oniemiała Pestka. Po chwili skupienia, obie wróciły wzrokiem na dotychczas spokojną Miodową. Banda wyrostków popędziła za oddalającą się grupą, kontynuując głośne skandowanie, zabierając po drodze kilka par butów, które wcześniej miały zachęcać do wstąpienia.

                      Budujący się przed ich oczami obraz był zwykłym symbolem rozpaczy. Jakaś kobieta z pobrudzoną gwiazdą na ramieniu, biegła ile sił w nogach co chwila odwracając się za tłumem. Jej włosy były w kompletnym nieładzie, okrycie chroniące przed marcowym chłodem najwyraźniej zostało zagrabione, bo gołym okiem było widać, że całe ciało dziewczyny drży.

                      Pan Szlechter dalej klęczał na ziemi tym razem zbierając guziki od koszuli, które najwidoczniej mocnym szarpnięciem oderwał jeden z chuliganów. Z bocznej uliczki wyłoniło się dwóch Niemców i przez myśl Uli przeszło, że może tam na peronie to byli wyjątkowo źli ludzie, może nie wszyscy żołnierze tacy są. Jednak jakże jej młode serce się myliło, gdy mężczyźni przeszli obok, śmiejąc się po nosem.

                       Nikt nawet z przypadkowych przechodniów nie zatrzymał się, aby pomóc starcowi. Wszyscy omijali rozbitą witrynę, chciwie zerkając do wnętrza w poszukiwaniu butów, które mogłyby stać się łatwą zdobyczą.

                     I nawet niebo nie zareagowało na ten żałosny widok. Ba! Chmury pośpiesznie odsunęły się, ukazując jeszcze to blade słońce. Delikatne promienie spadły złotymi wstęgami na ulicę Miodową, odbijając się w przezroczystych kawałkach i przez moment warszawski bruk wyglądał naprawdę pięknie. Niczym prawdziwy szklany labirynt pełen nienawiści.

                       

Wichrowe słowa Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz