Rozdział 1

1.3K 147 7
                                    

  Siedział w kącie, szurając brudnymi stopami o ziemię. Na kostkach ciążyły mu kajdany, ale był do nich już tak przyzwyczajony, że niemal ich nie czuł. Do podartej, kiedyś chyba białej szmaty za ubranie i do smrodu też. Pełno tu było chorych, spoconych i niemytych nigdy ciał, do których on sam należał. Kiedy ostatni raz był na wolności? Kiedy ostatni raz widział świat bez ciążącego mu metalu na nogach?
  Westchnął.
  Mijało już dziesięć lat, a wciąż nie zdołał uciec albo chociaż doczekać się, by ktokolwiek go kupił. Ludzie otaczający go zmieniali się nieustannie, a on tkwił tu chyba najdłużej ze wszystkich. Niektórzy nawet nazywali go szlachtą, ze względu na jego doświadczenie w tym nudnym, bezwartościowym i wyczerpującym życiu, jednak wcale nie poprawiało mu to humoru. Jedynie bardziej go przygnębiało.
  - Ruszać dupy, aukcja! - Ryknął nagle jeden ze strażników, trzaskając batem co bliżej stojących. Spojrzał na niego bez zainteresowania, jednak nie mógł zrobić nic innego, jak tylko posłusznie wstać. Mało go obchodziło, skąd się wziął ten wrzeszczący palant. - Ty, ty, ty, ty... - wytykał palcem osoby, które potulnie ustawiały się w szeregu obok niego. Wyznaczył chyba dwadzieścia osób, po czym wskazał w jego kierunku. - ...i ty! Reszta wracać na miejsca!
  Wodził po kolejce do zakładania kajdan na nadgarstki pustym wzrokiem. Stał w niej nie pierwszy raz, i pewnie nie ostatni. Dołujące...
  Poczuł zimny ciężar metalu na rękach i usłyszał szczęk zamykania zamka, jednak nawet nie spojrzał w stronę źródła dźwięku. Nie obchodziło go to. I tak nikt go nie wybierze. Jak zawsze. Nikt go nie chciał - niskiego, wyjątkowo wątłej postawy nawet jak na niewolnika, w dodatku wygladającego, jakby zaraz miał paść na ziemię i już się nie podnieść. Był niemal pewien, że jako dzieciak był w stanie unieść więcej niż teraz.
  Żałosne.
  Wyszedł w równym rządku na zalany światłem drewniany podest. Gdy tylko poczuł świeże powietrze w ustach i ujrzał barwy kwitnących kwiatów, zrobiło mu się trochę lepiej. Ale tylko trochę.
  - No, ktoś da za tego tutaj więcej niż sto srebrników? - Wrzasnął licytator to zbierających się ludzi.
  Rozejrzał się po publice, wyciągającej sakwy z pieniędzy lub przeszukującej kieszenie. Otworzył szerzej oczy. Może to ten dzień, ten jedyny...
  - Ja bym za niego nie dał ani jednego miedziaka - parsknął ktoś z tłumu.
  - Ach tak? - Mężczyzna na podeście zmarszczył brwi, przypatrując się ludziom, którzy ku jego przerażeniu zaczynali chować pieniądze, a nawet odchodzić. - Jeśli nie podoba się panu cena, zawsze może pan negocjować - ustąpił.
  - Negocjować - powtórzył wolno, jakby pierwszy raz w życiu je usłyszał. Po chwili jednak wycelował oskarżycielsko palcem w pierś licytatora i rzekł z naciskiem - handel niewolnikami jest w tym kraju zakazany.
  - Och, no nie bądź pan świnia... Mogę obniżyć cenę do pięćdziesięciu srebrników.
  - Nie będzie żadnych obniżek - powiedział, nagle zmieniając ton na nieznoszący sprzeciwu. - Biorę go darmo.
  - Ja przepraszam, ale kim ty pan jesteś, że chcesz towar gratis brać? - Oburzył się negocjator, ale umilkł, widząc błysk stali.
  - Na mocy królewskiego prawa - zaczął wyniośle, celując w niego szablą z wyraźnie widocznymi, niedającymi się pomylić z żadnymi innymi insygniami - zamykam ten twój cholerny biznes. Niniejszym zostajesz pozbawiony wszystkich dóbr i sił roboczych i zostajesz deportowany za granicę z Kefasaem.
  Mężczyzna zeskoczył na ziemię i padł na kolana przed majestatem, jecząc i błagając, jednak tym tylko przypieczętował swój los.
  Jego oczy zwęziły się, gdy machnął stalą nad głową nieszczęśnika i rozkazał:
  - Straż, uwolnić wszystkich niewolników, rozwalić tę budę, tego płaszczaka do lochów... - spojrzał prosto w oczy młodego niewolnika, wciąż stojącego na podeście i nierozumiejącego, co się dzieje. - Ej, ty! - Przywołał go gestem dłoni. - Idziesz ze mną.
  Chłopak, przyzwyczajony do słuchania poleceń, zeskoczył na coś niezwykle miękkiego i zielonego i podążył za swoim wybawicielem, oddalającym się już z miejsca zdarzenia, nie bardzo przejętego swoim królewskim majestatem.

* * *

  Szli w milczeniu. Jego wybawca, skryty pod ciemnym płaszczem, patrzył w ziemię, a on sam na wszystko, co tylko mógł objąć wzrokiem. Drzewa, niebo, chmury, słońce, ziemia, trawa, kwiaty, owady, ptaki, kamienie, nawet najmniejszy paproch unoszący się w powietrzu sprawiał, że uśmiechał się mimowolnie i podążał za nim wzrokiem. Był niewymownie wdzięczny, że tajemniczy nieznajomy pozbawił go kajdan zarówno na rękach, jak i na nogach - wreszcie mógł biegać, skakać, robić, co zechce... No, gdyby nie to, że jak na niewolnika przystało, musiał słuchać każdego polecenia swojego pana i znosić najgorsze kary bez słowa skargi.
  Poczuł pod stopami coś innego niż miękkie źdźbła, a gdy spojrzał na swoje stopy, dostrzegł zimne, ale wciąż wspaniałe w dotyku kamienie. Przeniósł wzrok nieco wyżej i natrafił na wybrukowaną drogę, prowadzącą przez kilkadziesiąt stóp przez polanę, by dotrzeć do zamku. Otworzył szeroko oczy. Czegoś tak ogromnego jeszcze nigdy nie widział. I w dodatku tak pięknego - wszędzie wieże, balkony, flanki, budki strażnicze, wykusze, chorągwie i flagi, a wszystko to idealnie pasujące do siebie. Aż czuło się kunszt architekta, który przecież musiał skupiać się nie tylko na wyglądzie, ale też na praktyczności. W końcu każdy zamek, nawet najpiękniejszy, kiedyś musiał przetrwać jakieś oblężenie.
  - Co się dziwisz, jestem królem - parsknął jego wybawca, a chłopak natychmiast zamknął usta i przyspieszył kroku, by dogonić mężczyznę.
  Po przejściu drogi do murów zewnętrznych, wielkie wrota opadły, tworząc most zwodzony. Niewolnik przypatrywał się z zachwytem pracy maszyn i wyjątkowo rozległej fosie, w której chyba żyły jakieś dzikie zwierzęta. Później jego uwaga przerzuciła się na pierwszy dziedziniec, ale nie było mi dane wszystkiego dokładnie obejrzeć, bo król już kierował się w stronę kolejnego muru.
  Obejrzał się na zamykające się wrota ostatni raz, po czym niepewnie podążył za swoim panem.

* * *

  - Tu masz ubranie, mogę nawet sam zaprowadzić cię do łaźni, tylko się umyj, a potem pogadamy - nawet nie zdjął kaptura, gdy do niego mówił i podawał mu rzeczy do przebrania. Nie pierwsze lepsze szmaty, tylko najwyższej jakości własnoręcznie robione tkaniny, ze swojej własnej garderoby. Ocenił na oko. Będą trochę za duże, ale ogólnie powinny być dobre. - Obejrzałeś? To teraz won do wody, bo jedzie z ciebie gorzej od zdechłego konia - niemal siłą wypchnął go z komnat, którym nawet nie zdążył się przyjrzeć, i, wciąż nie zdejmując kaptura, poprowadził go w głąb urządzonych z przepychem korytarzy.
  - Tutaj - wskazał mu malowane na biało drzwi z hebanu, po czym odszedł o wiele za szybko, jakby bał się własnego niewolnika. W sumie, normalne. Nikt nie lubił taniej siły roboczej, psów trzymanych na krótkiej smyczy na stałe połączonej z kagańcem.
  Tak ponuro rozmyślając, sięgnął do klamki, niepewny, czego się spodziewać. Powoli otworzył drzwi i rozejrzał się po wnętrzu, nim wszedł. Wszystko lśniło tu nieskazitelnie czystą bielą, marmur na posadzce, kolumny gdzieś po bokach, ramy olbrzymich okien, umieszczonych, dla prywatności, pod samym sklepieniem, a woda, lejąca się kaskadami z misternie rzeźbionych paszcz smoków, tygrysów, węży morskich i demonów, była tak przejrzysta, że widział dno głębokiego basenu. Wyglądało to nieco zatrważająco, ale nie miał zamiaru wybrzydzać.
  Z przesadną ostrożnością położył ubrania na ziemi i zrzucił z siebie podartą koszulę, po czym z pluskiem zanurzył się w cudownie ciepłej wodzie. Nie minęła chwila, a już przypomniało mu się dzieciństwo, gdy nurkował w rzece. Ponieważ nie był pewien, czy pamięta dokładnie, jak się pływa, wolał tego teraz nie próbować, jednak musiał przyznać, że pierwszy raz od długich lat czuł się... przyjemnie.
  Rozkoszował się uczuciem wody obmywającej jego ciało, gdy nagle dostrzegł coś na drugim końcu basenu. Podpłynął tam, usiadł na krawędzi i nieufnie ujął w dłonie małe pudełeczko. Otworzył je i ze uniósł brwi na widok czegoś jasnego i maziowatego o odurzającym zapachu. Zastanowił się chwilę i stwierdził, że czemu nie. W końcu miał się umyć, a przecież po dziesięciu latach należało mu się coś więcej niż tylko woda. Już pewnie nałożył krem na skórę i ponownie zanurzył się po szyję.
  Jeżeli poprzednie uczucie było przyjemne, to to było wręcz niebiańskie. Czuł się czystszy niż kiedykolwiek, a gdy spojrzał na swoje odbicie w wodzie, uśmiechnął się do niego. Nie spodziewał się, że choć raz będzie zadowolony ze swojego wyglądu.

KINGSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz